Выбрать главу

Agonia rzeki, powiedział Raszyd, zaczęła się czterysta lat temu. Rzeka, która nagle pojawiła się na pustyni, zaczęła teraz szybko znikać. Uzboj stworzył cywilizację w samym wnętrzu pustyni, żywił trzy plemiona, łączył Zachód ze Wschodem, na brzegach Uzboju stały dziesiątki miast i osiedli, które odkopał Jusupow. Teraz rzekę pochłaniały piaski. Jej energia zaczęła słabnąć, jej prąd utracił siłę. Nie wiadomo, kto to pierwszy zauważył. Ali-ili, Chyzr i Tiwedżi zbierali się na brzegu patrzeć, jak odchodzi rzeka, źródło życia, siedzieli i patrzyli, ponieważ ludzie lubią przyglądać się swojemu nieszczęściu. Poziom wody opadał z dnia na dzień, przed ludźmi otwierała się przepaść. Cała walka klasowa wokół otwierania i zamykania zastawek straciła wszelki sens. Nie miało znaczenia, kto ma jaki aryk — w żadnym aryku nie było wody. Ludzie biegali do mułłów, biegali do iszanów, obłapywali każdy napotykany kamień. Nic nie pomagało. Wysychały pola i więdły drzewa. Za worek wody kupowało się karakułową owcę. Karawany, które przedtem zatrzymywały się tu i tam, teraz przebiegały w pośpiechu, jakby tę ziemię nawiedziła epidemia. Pustoszały bazary, kupcy zamykali sklepiki.

Jusupow, który kopał w oazach Uzboju, twierdzi, że wśród znalezionych tam rzeczy panuje wielki nieporządek. Ludzie rzucali wszystko, co mieli. Dzieci rzucały zabawki, kobiety rzucały naczynia. Musiała ich ogarnąć panika, histeria, strach. Na pewno krążyły najbardziej fantastyczne plotki. Może pojawili się prorocy i wróżbici. Ludzie czuli, jak zaciska się obręcz pustyni, na progu ich domów śpiewał piasek.

Zaczął się wielki exodus. Ludzie plemienia Ali-ili, plemienia Chyzr i Tiwedżi (ci ostatni zwani również poganiaczami wielbłądów) ruszyli na południe, ponieważ powszechna była wówczas sława południowych oaz Mary i Tedżenu. Wygnańcy szli przez pustynię Kara-Kum, co oznacza Czarne Piaski, największą pustynię Turkmenii i całej Azji Środkowej. Za sobą mieli martwą rzekę, która leżała wśród piasków jak rozbity dzban. Piasek zasypywał aryki, pola i domy.

Raszyd mówi, że plemiona martwej rzeki natrafiły na opór ludności oaz południowych. Mieszkały tam plemiona Tekę i Saryk. To wszystko byli Turkmeni, ci przybysze i miejscowi, to był jeden naród rozdzierany walką o wodę. Raszyd mówi, że w oazach panuje idealna proporcja między ilością wody i liczbą mieszkańców i dlatego oaza nie może przyjmować nowych ludzi. Oaza może przyjąć gościa, może przyjąć kupca, ale nie przyjmie całego plemienia, bo to od razu naruszy jej bilans, od którego zależy cały byt. Dlatego między pustynią i oazą musi toczyć się wojna. Człowiek jest tu postawiony w sytuacji bardziej kategorycznej niż jego brat żyjący w strefie umiarkowanej i dlatego przyczyny wojen są tu głębsze i, chciałoby się powiedzieć, bardziej ludzkie niż w Europie, gdzie historia zna wojny wszczynane z tak błahych powodów, jak obraza prestiżu, spór dynastyczny czy mania prześladowcza panującego. Na pustyni przyczyną wojny jest chęć życia, człowiek rodzi się od razu zaplątany w tę sprzeczność, na tym polega dramat. Dlatego Turkmeni nigdy nie znali jedności, rozdzielał ich pusty aryk. Śmierć Uzboju, która wygnała na południe plemiona martwej rzeki, dała początek bratobójczym wojnom Turkmenów. Ciągnęły się one wiekami, aż do naszych czasów. Zdarzały się jeszcze tuż po Rewolucji, chociaż te wojny porewolucyjne były już bardziej upolitycznione. Raszyd powiedział, że teraz wodę rozdziela ministerstwo. Powiedział, że w 1954 roku przyjechały do Bosagi spychacze. Bosaga leży w Turkmenii, nad rzeką Amu-darią, niedaleko granicy Afganistanu. Od tego miejsca zaczęli kopać kanał. W ten sposób rzeka, która raz pojawiła się sama i odeszła, została z powrotem wprowadzona na pustynię przez człowieka. Oto, jakie koło zatoczyła historia. Podobnie jak kiedyś, razem z wodą ściągnęły na pustynię ryby i ptaki. Brzegi kanału zamieniły się w kwitnącą i ludną oazę. Kanał ma teraz osiemset kilometrów, a będzie miał dwa razy tyle i dojdzie do Morza Kaspijskiego, jak kiedyś Uzboj.

Woda w kanale jest słodka, powiedział Raszyd. Nabrał dzbanek i kazał mi wypić. Była chłodna i smaczna. Ponton kołysał się przy brzegu, naokoło była pustynia. Na tym pontonie, w dużej kajucie wyklejonej zdjęciami aktorek i porozbieranych modelek, mieszkała brygada Jarosława Szcza wieją, czterech Ukraińców. Raszyd i ja byliśmy ich gośćmi, zresztą przypadkowo, bo zepsuła nam się motorówka, musieliśmy stanąć. Brygada kopie odnogę kanału, żeby woda mogła dojść do kołchozu. Ogromne ciężarówki, o kołach tak wysokich jak człowiek, wożą ziemię z miejsca na miejsce. Na górze piachu stoi jasnooka dziewczyna, która zapisuje kierowcom kursy. A jak zapisuje? A tak, żeby mieli wykonaną normę. Ma na imię Palina i przyjechała tu gdzieś spod Charkowa. Jeżeli kierowca jest sympatyczny, Palina postawi mu tyle kresek, że zostanie przodownikiem. Kiedy robi się bardzo gorąco, Palina odkłada zeszyt, skacze do kanału, płynie na drugi brzeg, wraca i znowu stawia kreski. Szczawiej goni Palinę, żeby smażyła ryby. Sam posłał jedną z tych wielgachnych ciężarówek gdzieś hen, do kołchozu, po wódkę. Zrobili nam sute przyjęcie. Odjeżdżaliśmy wieczorem. Światła statków odbijały się w wodzie kanału.

Powrót do Mary i ostatni dzień w Turkmenii. Mary jest stolicą oazy Murgabu i drugim miastem po Aszchabadzie, ma 60 tysięcy mieszkańców. Ludność Turkmenii (mniej niż 2 miliony) żyje w pięciu oazach, reszta Republiki, dziewięćdziesiąt procent powierzchni, to pustynia. Śródmieście Mary jest stare, parterowe, pomalowane na kolor niebieski i żółty. Kiedyś były tu setki sklepików uzbeckich, rosyjskich i ormiańskich, teraz upaństwowionych albo zamienionych na warsztaty i składy. Gorąco, duszno, w połowie dnia robi się szaro. Od pustyni nadciąga pylna zamieć. Ostry wiatr i tumany kurzu, które wypełniają całą przestrzeń między ziemią i niebem. Pył, który oślepia i dławi, nie ma czym oddychać. Zamiera życie, stają maszyny. Teraz Palina i Szczawiej, Adda i te dziewczęta ubrane jak do opery chowają się po kątach, zapadają w szczeliny, naciągają na głowy prześcieradła, koce, co kto ma pod ręką, żeby się nie podusić, burza piaskowa zasypuje, potop zalewa ludzi i stada (bo na pustyni są potopy!), a zamieć pylna dławi, dusi, knebluje na śmierć. Ten kurz, ta drobina (to kamień zmielony na pył przez wiatr i wodę), zawieszone w powietrzu, nagrzewają się w słońcu, tak powstaje sucha mgła, postrach wszystkich ludzi pustyni, sucha i gorąca mgła, kłęby miału rozżarzonego jak węgiel, to jest to, czym pustynia każe oddychać w godzinie swojej furii. Jestem w hotelu, w swoim pokoju, nie ma światła, przede wszystkim nie ma wody, wiatr musiał pozrywać druty, piach pozatykał rury, jeszcze mam łyk ciepłej cieczy w dzbanku, ale co będzie potem? Miasto nie ma wody, telefony odcięte, działa tylko łączność radiowa. Leżę na łóżku, ale wszystko jest mokre, zakurzone, poduszka grzeje jak piec, pić, na pustyni, w czasie burzy, ludzie popadają w obłęd wodny, wypijają nagle cały swój zapas wody, łapczywie, bezmyślnie, właściwie jest to rodzaj szaleństwa, piją nie dlatego, że w tej chwili męczy ich pragnienie, piją ze strachu, opętani myślą, że więcej wody nie będzie, piją, żeby uprzedzić cios. Wymarłe ulice, cisza w hotelu, pusty korytarz, schodzę na dół. Pusta restauracja. Bufetowa siedzi, patrzy w okno. Z ulicy wchodzi Rosjanin, zakurzony, wiatr wyciągnął mu na wierzch koszulę, na głowie ciepła uszanka zapięta pod brodą. Dajcie dwieście gram, mówi do bufetowej. Ona wstaje, nalewa mu szklankę. On to wypija i wydaje z siebie takie ahhhhhhhhh! Teraz będzie lepiej, mówi i wychodzi z tym ogniem w środku na ulicę — w ogień pustyni. Bufetowa przez chwilę odprowadza go wzrokiem. Nasz człowiek, odzywa się, taki wszystko wytrzyma. Potem patrzy na mnie, dobrotliwie, ale i z odrobiną ironii, i bez słowa podaje mi butelkę lemoniady.