Выбрать главу
TADŻYKISTAN

Jedziemy do kołchozu „Komintern”. Kołchoz leży niedaleko Duszanbe i obejmuje piętnaście wsi. Jest to duży kołchoz, ale bywają większe.

Dyrektor „Kominternu” nazywa się Abdulkarin Szaripow. Ciężki, ogromny mężczyzna, bez nogi. Nogę stracił na wojnie, w obronie Ukrainy. Dostał niemieckim odłamkiem, zabrali go do szpitala, stamtąd wrócił do domu. Niemca nie widział nigdy, ani na wojnie, ani potem.

Szaripow nie może chodzić, wszędzie wozi nas dyrektorskim gazikiem. Po drodze opowiada, co może mieć kołchoźnik: trzy krowy, dwanaście baranów, a osłów i koni — ile chce. Dobry baran kosztuje 150 rubli, nowy dom kosztuje piętnaście baranów. Oprócz hodowli uprawiają ziemię. Zbierają osiem kwintali pszenicy z hektara. Nie należy dziwić się, że tak mało — pola znajdują się wysoko w górach, żniwa trwają kilka miesięcy, bo pola leżą na różnych wysokościach, niskie pola dojrzewają wcześnie, a wysokie — późno.

Tak jest w całym Tadżykistanie, gdzie sieją i zbierają przez okrągły rok. W czerwcu w dolinie Wachszu już są żniwa, a w Pamirze chłopi wychodzą dopiero siać. O tej porze w Leninabadzie już dojrzewają morele, a w Isfarze morela dopiero zakwita.

Przejeżdżamy przez wieś. Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się tyłem do samochodu i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła te twarze od zasłon, kobiety zdjęły parandże, ale odruch pozostał. Na uniwersytecie w Duszanbe poznałem Rochat Nabijewą, pierwszą kobietę tadżycką, która w roku 1963 zdobyła tytuł naukowy. Tematem jej pracy była walka o zniesienie parandży. Ta walka kosztowała wiele ofiar. Zginęły setki kobiet, które odsłoniły twarz. Basmacze dokonywali na takich kobietach publicznych egzekucji. Ciekawe, że ten sam człowiek, którego natura jest w swojej istocie tak podobna i niezmienna, wytwarza pod różnymi szerokościami tak sprzeczne obyczaje. Bo w jednych cywilizacjach ambicją mężczyzny jest twarz swojej kobiety jak najbardziej odsłonić, a w innych — jak najbardziej zakryć.

Szaripow zawiózł nas na koniec wsi, w cień rozłożystego czinara. Tutaj Szaripow wydał przyjęcie. Były czereśnie, morele i jabłka. Wielkie misy dymiącego mięsiwa. Sterty pszennych placków. Jakieś zupy, narodowe potrawy, sałaty. Góry wszelakiego jadła. Skrzynie wódki. Szaripow wzbraniał się przed piciem, mówił, że muzułmanom pić nie wolno. W końcu jednak coś wypił. Potem wstał, rozebrał się, odpiął protezę i wlazł do strumienia, który płynął obok. Chłopi wpatrywali się w nagiego dyrektora. Co on robi? — spytałem. On sobie obniża ciśnienie, odpowiedział któryś.

Uczta trwała dalej bez dyrektora. Zebrało się pełno Tadżyków. Jeden z nich zaczął coś opowiadać, wszyscy wybuchali śmiechem. Spytałem, o czym mówią. Wtedy nauczyciel przetłumaczył mi historię młodego Tadżyka, który wrócił z wojny do kołchozu „Komintern”. Młody Tadżyk wrócił z wojny i zapomniał swojego języka. Do wszystkich mówił po rosyjsku. We wsi mało ludzi zna rosyjski. Wszyscy mówią po tadżycku. Mów po tadżycku, powiedział mu ojciec, ale młody Tadżyk udawał, że nie rozumie, czego ojciec chce. Pod dom tego ojca zaczęli się schodzić ludzie, każdy chciał zobaczyć, jak wygląda Tadżyk, który zapomniał swojego języka. Najpierw przyszli sąsiedzi, potem cała wieś. Tłum stał i przyglądał się młodemu Tadżykowi, który wrócił z wojny. Ktoś zaśmiał się i wszyscy zaczęli się śmiać. Śmiała się cała wieś, cała wieś huczała od śmiechu, ludzie trzymali się za brzuchy, pokładali się na ziemi. W końcu młody Tadżyk nie wytrzymał, wyszedł z domu i krzyknął do ludzi: dosyć! Krzyknął po tadżycku i potem sam zaczął się śmiać. Tego dnia młody Tadżyk przypomniał sobie swój język, we wsi zarżnęli barana i wszyscy ucztowali cały wieczór.

Dobrze znać język rosyjski, zakończył nauczyciel, ale Tadżyk musi znać również swój język. Wypiliśmy toast za wszystkie języki świata.

Rano odlatywałem do Kirgizji. Turan odwiózł mnie na lotnisko. Każda strona świata to inny krajobraz. Na północy łagodne, zielone wzgórza, na południu — wysokie, śnieżne góry. Na wschodzie — góry pustynne, wypalone słońcem. I wreszcie — pogrążone w zieleni Duszanbe. Za górami śnieżnymi — Indie, za górami pustynnymi — Chiny.

KIRGIZJA

Wieczór spędziłem w jurcie Dżumala Smanowa, w Tien-szanie, w dolinie Susamyru odległej od Frunze o 200 kilometrów. Dżumal pasie stado owiec kołchozu Panfiłowa, a ponieważ wyróżniał się w pracy, przyznano mu dekretem rządu tytuł „Wybitny Pastuch Kirgiskiej SRR”. Stado, które pasie Dżumal, liczy 600 owiec. Jeśli popytać dokładnie, okaże się, że w tym kołchozowym stadzie jest tylko połowa kołchozowych owiec. Reszta to owce Dżumala, jego brata, jego wujka, jego sąsiada itd. Dżumal skończył 7 klas, ma 41 lat i dziewięcioro dzieci. Wszędzie rodziny są tu liczne, wielodzietne. Całe lato Dżumal spędza w swojej jurcie, na zimę wraca do kołchozu. W jurcie mieszka z żoną, z innymi pastuchami i z dużą gromadą swoich i cudzych dzieci. Gościnność tych ludzi jest niebywała, na mój przyjazd, zresztą tym razem zupełnie przypadkowy, Dżumal zarżnął barana i wyprawił kolację. Cała jurta wypełniła się ludźmi, którzy zawiadomieni przez konnego posłańca pościągali z innych pastwisk. Siedzieliśmy w kucki na wojłokach ogryzając baranie kości i pijąc wódkę. W piciu wódki Kirgizi przewyższają Rosjan, nie mówiąc o Polakach. Piją również kobiety. Z reguły w czasie uczty przebywają one poza jurtą. Gospodarz nalewa szklankę stolicznej i wywołuje imię kobiety. Ona wchodzi, kuca i duszkiem wychyla całą szklankę. Potem bez słowa, bez zakąski, wstaje i znika w ciemnościach.

W czasie uczty podają gościowi na talerzu ugotowaną głowę barana. Gość musi zjeść mózg. Potem musi wydłubać i zjeść oko. Należy pamiętać, że oko baranie jest duże jak śliwka. Drugie oko zjada gospodarz.

W ten sposób zawiązuje się więzy braterstwa. Jest to doświadczenie, które na długo zostaje w pamięci.

UZBEKISTAN

Erkin powiedział, że ma sprawę na mieście, i poszedł, a ja zostałem sam w twierdzy emira Buchary. W twierdzy zrobione jest muzeum. Można tu obejrzeć złote płaszcze emira, można obejrzeć nóż kata, tak spiłowany, że z ostrza niewiele zostało. Stare Amerykanki biegają po dziedzińcu, po sypialni emira, fotografują, zaglądają w głąb lochów. Są przejęte płaszczem, widokiem noża. A teraz popatrzcie, mówi nauczycielka do szkolnej wycieczki. Gromada dzieci przepycha się w stronę zakratowanych kazamat. Wewnątrz, w półmroku, widać figury więźniów emira. Jedna figura wisi na stryczku, druga ocieka krwią. Kilka figur siedzi na ziemi, przykutych łańcuchami do ściany. Pani objaśnia, jak okrutnym władcą był emir, i ze to wszystko razem — ta twierdza, te płaszcze, ten na stryczku — nazywa się feudalizmem.

Było południe, wyszedłem z twierdzy na wielki, zakurzony plac, naprzeciwko znajdowała się czajchana. O tej porze czajchany są pełne Uzbeków. Siedzą w kucki, w kolorowych tiubitejkach na głowie, piją zieloną herbatę. Piją tak godzinami, często przez cały dzień. Przyjemne to życie, spędzane w cieniu drzewa, na dywaniku, wśród bliskich kompanów. Usiadłem na trawie i zamówiłem czajnik. Po jednej stronie miałem widok twierdzy, tak dużej jak Wawel, tyle że zrobionej z gliny. Ale po drugiej stronie miałem widok jeszcze lepszy.

Po drugiej stronie stał cudowny meczet.

Ten meczet przyciągnął moją uwagę, ponieważ był zrobiony z drzewa, co jest niezwykle rzadkim przypadkiem w architekturze muzułmańskiej, której tworzywem jest kamień i glina. W dodatku wśród upalnej i zdrętwiałej ciszy pustynnego południa słychać było, że w meczecie coś stuka. Odstawiłem czajnik i poszedłem zbadać sprawę.