II. Z LOTU PTAKA (1989-1991)
TRZECI RZYM
Wiosną 1989, czytając napływające z Moskwy informacje, pomyślałem: warto by tam pojechać. Inni popychali mnie w tym samym kierunku, jako że Rosja, kiedy ożywia się, zaczyna interesować wielu ludzi. A nadszedł właśnie czas, kiedy wszystkim udzielił się nastrój ciekawości i oczekiwania czegoś niezwykłego. Wtedy to, w końcu lat osiemdziesiątych, czuło się, że świat wchodzi w okres wielkiej przemiany, transformacji tak głębokiej i zasadniczej, że nie ominie ona nikogo, żadnego kraju ani państwa, a więc także i ostatniego imperium na ziemi — Związku Radzieckiego.
Na naszym globie coraz powszechniej zaczął panować wówczas klimat przychylny dla demokracji i wolności. Na wszystkich kontynentach dyktatury padały jedna po drugiej: Obote w Ugandzie, Marcosa na Filipinach, Pinocheta w Chile. W Ameryce Łacińskiej despotyczne reżimy wojskowe traciły władzę na rzecz bardziej umiarkowanych cywilów, a w Afryce panujące tu niemal wszędzie systemy jednopartyjne (z reguły groteskowe i skorumpowane) rozpadały się i schodziły ze sceny politycznej.
Na tle tej nowej i obiecującej panoramy świata system stalinowsko-breżniewowski ZSRR wyglądał coraz bardziej anachronicznie, jako podupadający i niewydolny przeżytek. Ale był to anachronizm o ciągle potężnej i groźnej sile. Kryzys, jaki przeżywało Imperium, śledzono na świecie z uwagą, ale i niepokojem — wszyscy mieli świadomość, że chodzi tu o mocarstwo wyposażone w broń masowego zniszczenia, która mogłaby wysadzić w powietrze naszą planetę. W tym ostatnim wypadku ów mroczny i zatrważający scenariusz nie przesłaniał jednak zadowolenia i powszechnej na świecie ulgi, że komunizm kończy się i że jest w tym fakcie jakaś nieodwracalna ostateczność.
Niemcy mówią — Zeitgeist, duch czasu. Otóż fascynująca i obiecująco brzemienna jest chwila, kiedy ów duch czasu, drzemiący markotnie i apatycznie jak zmokłe ptaszysko na gałęzi, nagle i bez wyraźnego powodu (w każdym razie powodu dającego objaśnić się wyłącznie racjonalnymi przyczynami) niespodziewanie zrywa się do śmiałego i radosnego lotu. Szum tego lotu słyszymy wszyscy. Pobudza on naszą wyobraźnię i dodaje energii: zaczynamy działać.
Gdyby udało mi się — planuję w roku 1989 — chciałbym przejechać przez cały Związek Radziecki, przez jego 15 republik związkowych (nie myślę jednak, żeby dotrzeć do wszystkich 44 republik, okręgów i krajów autonomicznych, bo na to zabrakłoby mi po prostu życia). Najbardziej wysunięte punkty tej podróży:
na zachodzie — granica z Polską, Brześć;
na wschodzie — Pacyfik (Władywostok, Kamczatka albo Magadan);
na północy — Workuta albo Nowa Ziemia;
na południu — Astara (granica z Iranem) albo Termez (granica z Afganistanem).
Szmat świata. Powierzchnia Imperium wynosi bowiem ponad 22 miliony kilometrów kwadratowych, a jego lądowe granice są dłuższe niż równik i ciągną się przez 42 tysiące kilometrów.
Zważywszy, że gdzie tylko jest to technicznie możliwe granice te były i są grodzone gęstymi płotami drutu kolczastego (widziałem takie zapory na granicach z Polską, Chinami i Iranem) i że drut ten z powodu fatalnego klimatu szybko niszczy się, więc trzeba go często wymieniać setkami, ba, tysiącami kilometrów, można przyjąć, że znaczna część radzieckiej metalurgii to przemysł wytwarzający drut kolczasty.
Bo przecież rzecz nie kończy się na drutowaniu granic! Ileż tysięcy kilometrów drutu zużyto na ogrodzenie archipelagu GUŁAG? Owych setek obozów, punktów etapowych i więzień rozrzuconych na terytorium całego Imperium! Ileż następnych tysięcy kilometrów pochłonęło drutowanie poligonów artyleryjskich, czołgowych i atomowych? A daitowanie koszar? A wszelkich magazynów?
Jeżeli to wszystko pomnożyć przez lata istnienia władzy sowieckiej, łatwo będzie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w sklepach Smoleńska czy Omska nie można kupić ani motyki, ani młotka, nie mówiąc już o nożu czy łyżeczce: na wytworzenie tych rzeczy nie było surowca, surowiec zużyto na produkcję drutu kolczastego. Nie koniec na tym! Przecież tony tego drutu trzeba było dowieźć statkami, koleją, śmigłowcami, wielbłądami, psim zaprzęgiem do najdalszych, najbardziej niedostępnych zakątków Imperium, a następnie to wszystko wyładować, rozwinąć, pociąć, umocować. Łatwo sobie wyobrazić te nie kończące się monity telefoniczne, telegraficzne, listowe dowódców straży przygranicznych, komendantów łagrów i naczelników więzień o przysłanie nowych ton drutu kolczastego, ich zapobiegliwość w tworzeniu zapasów tego drutu, gdyby zabrakło go w magazynach centralnych. Ale z drugiej strony, łatwo sobie również wyobrazić te tysiące komisji i ekip kontrolnych, które rozjeżdżają się po całym obszarze Imperium, aby sprawdzać, czy wszystko jest ogrodzone jak należy, czy płoty są dostatecznie wysokie i gęste, tak drobiazgowo zaplątane i utkane, że ani się mysz nie przemknie. Łatwo też wyobrazić sobie telefony z Moskwy do swoich podwładnych w terenie, telefony nacechowane stałą i czujną troską wyrażającą się pytaniem: — Czy aby tam wszyscy jesteście rzeczywiście dobrze zadrutowani? I oto ludzie, zamiast budować sobie domy i szpitale, zamiast naprawiać ciągle psującą się kanalizację i elektryczność, latami zajęci byli (na szczęście — nie wszyscy) drutowaniem wewnętrznym i zewnętrznym, lokalnym i ogólnopaństwowym swojego Imperium.
Pomysł wielkiej podróży zrodził się w trakcie czytania informacji o pierestrojce: niemal wszystkie pochodziły z Moskwy. Nawet jeżeli chodziło o wydarzenia w miejscu tak odległym jak Chabarowsk— też pisano o nich z Moskwy. Moja reporterska dusza buntowała się. W takich chwilach ciągnęło mnie do Chabarowska, chciałem sam zobaczyć, co się tam dzieje. Była to pokusa tym silniejsza, że znając trochę Imperium wiedziałem, jak bardzo Moskwa różni się od reszty kraju (nie we wszystkim, co prawda) i że olbrzymie obszary tego mocarstwa to niezmierzona terra incognita (zresztą terra incognita również dla mieszkańców Moskwy).
Zaraz jednak opadały mnie wątpliwości — czy aby mam rację? Właśnie dostałem świeżą, bo na początku roku 1989 wydaną książkę wielkiego historyka Natana Ejdelmana „Odgórna rewolucja w Rosji”. Autor patrzy na pierestrojkę jako na kolejny zwrotny punkt w dziejach Rosji i przypomina, że wszystkie takie punkty zwrotne, rewolucje, wstrząsy i przełomy dokonywane były w tym kraju z woli cara, z woli genseka, z woli Kremla (lub Petersburga). Energia narodu rosyjskiego, mówi Ejdelman, wyładowywała się zawsze nie w oddolnych, samodzielnych inicjatywach, ale w wypełnianiu woli góry rządzącej.
I w domyśle: pierestrojka będzie trwać tak długo, jak na to pozwoli Kreml.
Więc może lepiej być w Moskwie, blisko Kremla, i śledzić rozstawione wokół jego murów sejsmografy, termometry, barometry i rękawy do pokazywania kierunku i siły wiatru? Bowiem kremlologia częściej przypominała nam meteorologię niż wiedzę z pogranicza historii i filozofii.
Jest jesień 1989. Pierwsze zetknięcie z Imperium po latach. Ostatni raz byłem tu ponad dwadzieścia lat temu, w początkach ery breżniewowskiej. Era Stalina, era Chruszczowa, era Breżniewa. A wcześniej: era Piotra I, Katarzyny II, Aleksandra III. Gdzie jeszcze osoba władcy, jego cechy charakteru, jego manie i fobie odciskają tak silne piętno na historii kraju, jej biegu, jej wzlotach i upadkach? Stąd też uwaga, z jaką zawsze śledzono w Rosji i na świecie nastroje, depresje i kaprysy kolejnych carów i genseków — ileż od tego zależało! (Mickiewicz o Mikołaju I: „Car dziwi się — ze strachu mrą Petersburczany, / Car gniewa się — ze strachu mrą jego dworzany; / Ale sypią się wojska, których Bóg i wiara / Jest Car. — Car gniewny: umrzem, rozweselim Cara! ”)