Выбрать главу

Jednocześnie generalny sekretarz czuwał nad ambitnie pomyślaną rozbudową sieci łagrów — wielkie zadanie w tak ogromnym kraju, tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę ciężki klimat, ogrom trudności transportowych i brak wszelkich materiałów budowlanych. A czas naglił — Wódz obmyślał już swoją pierwszą wielką czystkę: gdzieś trzeba było pomieścić miliony skazanych. W tej sytuacji trudno byłoby nawet mieć do Stalina pretensję, gdyby na przykład nieco osłabił swój nadzór i zainteresowanie postępami w burzeniu Świątyni Chrystusa Zbawiciela. W końcu miał on już po pięćdziesiątce i musiał czuć w kościach lata morderczej walki o władzę.

A jednak — nie!

Wszystko wskazuje na to, że Stalin nawet na moment nie zaniedbał tej sprawy. Można sądzić, że był on świadom, jak ogromne było stojące przed nim i jego ludźmi wyzwanie. Chodziło przecież o to, aby dysponując jedynie bardzo zacofaną i prymitywną techniką, zburzyć zaledwie w cztery miesiące (taki termin wyznaczono na tę straszliwą operację) to, co z niezwykłym wysiłkiem i nadzwyczajnym poświęceniem budowano 45 lat.

A przecież i to okazało się możliwe! I kiedy wreszcie świątynia została już ogołocona ze wszystkiego, co dało się wywieźć z jej olśniewającego przebogatego wnętrza, z jej skarbca i garderoby, z jej szaf i skrytek, z ołtarzy i dzwonnic, ze wszystkiego, co dało się zerwać z ikonostasu, ze ścian i wrót, co dało się odkuć, odrąbać, odkręcić, wyciągnąć, wyważyć, wydłubać i wyłamać, kiedy, powiadam, sprawnorękie brygady, pracując dniem i nocą, dokonały ostatecznie swojego dzieła — burzyciele zobaczyli przed sobą widok przejmujący: oto stali we wnętrzu gigantycznej, ponurej i odpychającej skorupy z cegieł, na której to tu, to tam tkwiły uczepione, jak insekty do skóry monstrualnego zwierza, postacie robotników na rusztowaniach.

Analogia z rozdzierającą wizją Gianbattisty Piranesiego nasuwała się sama przez się.

Zaczyna się drugi akt dramatu Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Dotąd chodziło o to, żeby ją ograbić i zniszczyć, teraz — aby ją zburzyć i zrównać z ziemią. Tutaj jednak powstał prawdziwy problem techniczny, jak zburzyć tak gigantyczną budowlę stojącą w środku miasta? Najprościej byłoby zbombardować, ale to nie wchodziło w grę, gdyż w pobliżu cerkwi mieszczą się różne ambasady, a przede wszystkim niedaleko jest Kreml. A niechby pilot źle trafił?

Próbowano kuć młotkiem. Ale młotek tu do niczego. Jak można rozkuć młotkiem stumetrowe ściany, których grubość przekracza trzy metry! Oczywiście, w magazynach Armii Czerwonej są dostateczne zapasy dynamitu, aby podłożyć ładunki pod świątynię i wysadzić całą budowlę w powietrze. Tak, ale jeżeli źle się obliczy i w powietrze wyleci pół miasta, a co najgorsze — wyleci Kreml?

W końcu postanawiają (bardzo przytomnie!) pójść drogą eksperymentów i doświadczeń. A więc kują dziurę i wkładają kostkę trotylu. Huknęło, błysnęło, poszedł kurz. Kiedy tuman opadł, zbierają się, patrzą, mierzą — ile wyrwało. Teraz kują większą dziurę i zakładają dwie kostki. Odpowiednio głośniej huknęło, jaśniej błysnęło, poszedł większy kurz. I tak krok po kroku, kostka po kostce, metr po metrze. To zwalą kawałek kopuły, to wysadzą szczyt dzwonnicy, to skruszą fragment ściany. Liczą na to, że tymi wstrząsami tak rozchwieją całą konstrukcję, tak rozluźnią i osłabią jej strukturę, że później wystarczy jeden mocny ładunek i wielka świątynia legnie w gruzach.

A co o tym mówią mieszkańcy Moskwy (jest ich w tym czasie trzy miliony)? Przecież burzą ich Bazylikę Świętego Piotra, ich Katedrę Notre Damę, ich Klasztor Jasnogórski.

Co mówią?

Nic nie mówią.

Życie toczy się dalej. Rano dorośli śpieszą do pracy, dzieci idą do szkoły, babcie stają w kolejkach. Coraz to zabierają a to kogoś z domu, a to znajomego z pracy, a to sąsiada.

Ot, życie, takie ono jest.

Pewną aktywność przejawiają tylko mieszkańcy domów sąsiadujących ze świątynią. A mianowicie w wolnych chwilach wychodzą na balkony albo wdrapują się na dachy swoich kamienic i przyglądają się pracy burzycieli — strzałowych i tych, co młotkami rozbijają figury świętych, portale i attyki.

Patrzą, przyglądają się, milczą, bo o czym tu mówić?

Nikt nie protestuje, nie manifestuje, nie pikietuje. Zresztą Koba by takich rzeczy nie tolerował.

Śmierć świątyni następuje 5 grudnia 1931. Od rana miastem wstrząsa seria potężnych detonacji. Gdzie stała cerkiew, po południu wznosi się i dymi wysoka góra gruzu. „Straszna cisza panowała w tym miejscu”, zanotował jeden ze świadków zdarzenia. Nad Moskwą przesunęła się ciężka chmura dymu i pyłu. Zdjęcie, które zachowało się z tego dnia, jest tak nieudolnie zrobione, tak stare i wyblakłe, że trudno po nim zorientować się, czy była już zima, czy był śnieg.

Natychmiast ogłoszono konkurs na projekt Pałacu Sowietów, który (jak pamiętamy) miał stanąć dokładnie na miejscu Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Spośród zgłoszonych projektów Stalin wybrał od razu pracę dwóch architektów — Jofona i Szczuko. Nie sposób dziś ustalić, czy Koba powiedział im wcześniej, o co mu chodzi, czy też Jofon i Szczuko sami wiedzieli (lub domyślali się), co jest największą ambicją i szczytem marzeń generalnego sekretarza. A największą ambicją i szczytem marzeń Stalina było dokładnie to samo, co stanowiło największą ambicję i szczyt marzeń wszystkich przywódców radzieckich, a mianowicie — dogonić i prześcignąć Stany Zjednoczone!

Bo oczywiście i Anglia jest ważna, i Francja, i Niemcy, i Włochy, ale jeżeli spojrzeć na mapę świata, wszystko to są kraje małe, nawet bardzo małe. Duża jest dopiero Ameryka. Prześcignąć Francję dla takiego mocarstwa jak ZSRR — jakiż to honor? Natomiast prześcignąć Amerykę — to tak, to już jest rzeczywiście coś!

Stalin rzecz jasna rozumie, że nie może prześcignąć Ameryki w czymś takim, jak na przykład budowa autostrad czy produkcja samochodów. Ale uważa, że można by znaleźć takie dziedziny, w których, zebrawszy wszystkie siły, dałoby się Stany Zjednoczone dogonić i prześcignąć! Idąc za tą myślą, zręcznie podchwyconą przez Jofona i Szczuko, dochodzi do trafnego wniosku, że czymś takim, czym mógłby Ameryce pograć na nosie, byłoby postawienie budynku większego niż największy gmach w Stanach Zjednoczonych (był nim wówczas Empire State Building w Nowym Jorku) i — żeby już Amerykę pogrążyć do końca — umieszczenie na szczycie owej budowli posągu wyższego niż Statua Wolności.

I oto 4 czerwca 1933 podpisuje on do realizacji projekt Jofona i Szczuko, będący owym śmiałym wyzwaniem rzuconym Ameryce, a więc — konstrukcja Pałacu Sowietów będzie sześć razy cięższa od konstrukcji Empire State Building, a wieńczyć ją będzie posąg Lenina, trzy razy wyższy (ponad sto metrów wysoki) i dwa i pół raza cięższy niż Statua Wolności. Inne wskaźniki przyjęte przez Kobę mogą również zaimponować i przyprawić o zawrót głowy:

— wysokość pałacu, łącznie z wieńczącą ją statuą Lenina 415 metrów (około 150 pięter) ;

— ciężar pałacu — 1,5 miliona ton;

— pojemność pałacu — 7 milionów metrów sześciennych, co równa się łącznej pojemności sześciu największych wówczas drapaczy chmur w Nowym Jorku.

Posąg Lenina:

— długość palca wskazującego Włodzimierza Iljicza — 6 metrów;

— długość stopy — 14 metrów;

— szerokość ramion — 32 metry;

— ciężar posągu — 6 tysięcy ton. Przewidziano między innymi import fajansowych płyt z Hiszpanii i majoliki z Florencji. W ogóle znaczna liczba urządzeń miała być importowana z zagranicy.