W samolocie sąsiad po prawej stronie to Leonid P. — moskiewski demokrata. Moskiewscy demokraci to nowa kategoria ludzi — produkt pierestrojki. Nie są to dysydenci. Dysydenci (nigdy nie było ich wielu, przeciw zbrojnej interwencji w Czechosłowacji w 1968 r. protestowało na placu Czerwonym w Moskwie sześć osób) albo wyemigrowali, albo — jak Marczenko — siedzą w więzieniach. Demokraci wywodzą się z inteligencji, najczęściej z kół akademickich czy literackich, zwalczają rządzącą nomenklaturę i komunizm.
Demokrata zachodni i demokrata moskiewski są to dwie różne formacje myślowe. Umysł demokraty zachodniego porusza się swobodnie wśród problemów współczesnego świata, zastanawia się nad tym, jak żyć dobrze i szczęśliwie, jak sprawić, aby nowoczesna technika służyła człowiekowi coraz lepiej, i co zrobić, aby każdy z nas wytworzył coraz więcej dóbr materialnych i wartości duchowych. Wszystko to są jednak sprawy, które znajdują się poza polem widzenia demokraty moskiewskiego. Jego interesuje tylko jedna rzecz: jak zwalczyć komunizm. Na ten temat może z energią i z pasją rozprawiać godzinami, snuć projekty, przedstawiać propozycje i plany, nieświadom, że w tym momencie już sam po raz wtóry jest ofiarą komunizmu: po raz pierwszy był nią z przymusu, uwięziony przez system, a teraz stał się nią dobrowolnie, ponieważ dał się uwięzić w problematyce komunizmu. Taka jest bowiem szatańska natura wszelkiego zła — że bez naszej wiedzy i zgody potrafi nas ono zaślepić i wcisnąć w swój kaftan.
Obserwowałem sale w Londynie i w Toronto, w Rotterdamie i w Santander, kiedy występowali moskiewscy demokraci. Było to zderzenie umysłów wolnych (słuchacze) z umysłami porażonymi obsesją (mówcy). Słuchano ich z uprzejmą uwagą, ale też z rosnącym przekonaniem, że każda ze stron — mimo że obie uważają się za demokratów — porusza się w innym świecie, że słuchacze rozmyślają nad tym, jak podnieść swój komfort i zadowolenie z życia, natomiast mówcy zajęci są szukaniem odpowiedzi na pytanie sformułowane przez Sołżenicyna: jak weszliśmy w to bagno (tj. w komunizm).
Przez pierwszą połowę drogi Leonid P. przekonuje mnie, że gdyby Trocki więcej słuchał doradców, miałby szansę wygrać ze Stalinem. Niestety, Trocki był bardzo zarozumiały, pewny siebie i nawet opryskliwy. Tym zrażał sobie ludzi, a przecież było wielu takich, którzy mimo to gotowi byli oddać za niego życie. Załóżmy, że Trocki zwycięża. Co byłoby wtedy? Mówię, że nie wiem. Nie wiesz? — ożywia się. — Warto by o tym podyskutować!
W drugiej połowie drogi mój sąsiad zastanawia się, czy Armenia odłączy się od Imperium, czy nie. Jako demokrata godzi się na odłączenie, jako moskwianin wolałby, żeby do tego nie doszło. Najlepiej, mówi, gdyby udało się przepędzić komunistów i wszystko gruntownie zdemokratyzować. Zapala się do tej myśli, ale na wszelki wypadek pyta, co o tym myślę.
Odpowiadam mu na to, że, szczerze mówiąc, nie wierzę, aby można było zdemokratyzować Imperium, które tworzono setki lat drogą podboju i aneksji. Nie czas sięgać tu do historii tak odległych jak Rzym czy nawet Turcja. Weźmy przykład nowszy i znany mi z własnych przeżyć — Iran w latach siedemdziesiątych. Przecież rewolucja przeciw szachowi zaczęła się w Iranie jako ruch demokratyczny, ruch liberalny, skierowany przeciw policyjnej dyktaturze. Ale Iran to państwo wielonarodowościowe, rządzone przez Persów, którzy sprawują władzę nad mieszkającymi w tym państwie mniejszymi społecznościami Arabów, Azerów, Beludżów, Kurdów itd. Otóż te właśnie uciskane narody, słysząc, że w Teheranie ktoś mówi o demokracji, natychmiast przekładają to hasło na hasło niepodległości, od razu chcą się odłączyć i utworzyć własne państwa! Iranowi grozi rozpad, utrata kilku ważnych prowincji, zejście do statusu państwa kadłubowego. Ale wtedy właśnie dochodzi do głosu nacjonalizm wielkoperski, pełnię władzy przejmują jego strażnicy — kler szyicki z ajatollahem Chomeinim na czele, słowo „demokracja” znika z transparentów, a rewolucja kończy się serią krwawych ekspedycji antyazerskich, antykurdyjskich itd., zwycięstwem władzy autorytarnej. I Iran pozostaje w nie zmienionych granicach. Po prostu — kończę, bo już schodzimy do lądowania — istnieje nie dająca się rozwiązać sprzeczność między sztywną i apodyktyczną naturą Imperium a elastyczną i tolerancyjną naturą demokracji. Mniejszości etniczne zamieszkujące Imperium będą wykorzystywać najlżejszy powiew demokracji, aby się oderwać, uniezależnić, usamodzielnić. Dla nich na hasło „demokracja” odzew jest jeden — „wolność”. Wolność rozumiana jako odłączenie. To oczywiście z kolei wywołuje sprzeciw narodu panującego, który, aby utrzymać swoją uprzywilejowaną pozycję, gotów jest uciec się do użycia siły, do rozwiązań autorytarnych.
Koła samolotu dotykają ziemi i w tym momencie trzystu pasażerów wielkiego, ociężałego AN-86 jakby za dotknięciem prądu elektrycznego zrywa się z foteli i wśród ryku radości, przepychając się łokciami i napierając jedni na drugich, pędzi do wyjścia! A przecież dopiero jesteśmy na początku pasa startowego, jeszcze samolot pędzi, kadłub chwieje się i kołysze, koła podskakują, amortyzatory łoskoczą, stewardesy krzyczą, błagają i grożą, próbują siłą wciskać ludzi w fotele, ale nic to, wszystko na próżno, tego tłumu już nikt nie powstrzyma, żywioł ruszył i zawładnął sytuacją.
Jakoś szczęśliwie dotoczyliśmy się w pobliże dworca, podstawiono schodki, i tu nowy atak szaleństwa, bo moi współpasażerowie, przeskakując stopnie, nie tyle zeszli, ile jakby spadli na dół, na asfalt i, obładowani torbami, koszami, tobołkami, pognali do budynku, gdzie czekał już na nich gęsty, zbity, rozgorączkowany tłum, i teraz obie te rozpalone, rozedrgane, rozwibrowane ciżby ludzkie rzuciły się na siebie z takim impetem, furią i opętaniem, że patrzyłem na tę scenę jak urzeczony, oniemiały. Szarpaniom, ściskaniom, szamotaniom, okrzykom nie było końca.
Ormianie! Oni muszą być razem. Szukają się po całym świecie i — tragiczny paradoks ich losu — im bardziej powiększa się i rozdrabnia ich diaspora, tym bardziej rośnie ich wzajemna do siebie tęsknota, chęć i potrzeba bycia razem. Dopiero znając tę cechę natury ormiańskiej można zrozumieć, jak bolesnym kolcem jest dla nich sprawa Górnego Karabachu — mieszkać o kilkanaście kilometrów od siebie i nie móc być razem! Wieczna zadra, wieczna rana, wieczny stygmat.
Z tego tłumu jakimś cudem wyrywa mnie mój dobry ormiański anioł Walery Wartanian i wiezie do miasta, do jakiegoś mieszkania, w którym jest pełno ludzi (żyją tu wielkimi rodzinami), zgromadzonych wokół dużego, rozłożystego stołu, zastawionego wszelkim jadłem — mięsiwem, chlebem, serami, cebulą, pili-pili, w ogóle różną zieleniną, a także ciastami, cukrami, butelkami wina i koniaku. Ale tak tu było zawsze. Czy jest coś nowego? Nowe jest to, że oto wchodzą do pokoju dzieci, które z wielkim przejęciem, a nawet zaciętością, śpiewają pieśń o fedainach. Bohaterami dnia są mianowicie młodzi fedaini, którzy, nie szczędząc życia, pójdą walczyć o wolność Górnego Karabachu.
No tak, teraz rozumiem, że przyjechałem do innej Armenii, do Armenii z fedainami. Ta inność ma zresztą wiele znamion i form, zwróci na nią uwagę każdy, kto, jak ja, odwiedza Erewan po latach.
Po pierwsze — z małej i sennej mieściny zrobiło się duże miasto. Miasto ruchliwe, hałaśliwe, kolorowe — bardzo wschodnie. Jakbyśmy byli w Damaszku, w Istambule, w Teheranie. Na bazarach tłoczno, na jezdniach pełno samochodów, które jeżdżą, jak chcą, obowiązuje tu tylko jeden przepis, odpowiada ten, kto stuknął. Kakofonia klaksonów, trąbią wszyscy, każdy trąbi, jakby chciał w ten sposób potwierdzić, że jedzie. Tu i tam otwierają się nowe bary, szaszłykarnie, restauracyjki. Krzyki, wołania, kłótnie, targi, gestykulacje. Bałagan. Takie kraje reagują na wszelką odwilż wzmożonym bałaganem (często denerwującym, ale i dającym życiu jakiś smak). Trudny do określenia zapach wschodniego miasta, tumany kurzu, malaryczne psy na skwerach, upał, duszno, tu i tam, na chodnikach, na ścianach, w bramach, pod drzewami skrawki ożywczego, chłodnego cienia.