Выбрать главу

Po drugie — z ulic zniknęła niemal cała symbolika rosyjska i sowiecka. Rosyjskie napisy, plakaty, portrety — tego już nie ma. Miasto przeżywa okres intensywnej i skrupulatnej derusyfikacji. Dużo Rosjan wyjeżdża, zamykają rosyjskie szkoły, rosyjskie teatry. Nie ma rosyjskich gazet ani książek. Przestają również uczyć rosyjskiego w szkołach ormiańskich. Ale ponieważ brakuje nauczycieli angielskiego i francuskiego, coraz bardziej zamykają się w swoim arcytrudnym języku, coraz bardziej izolują się od świata. Z dziećmi mogę już porozumieć się tylko za pośrednictwem starszych, którzy znają rosyjski.

Po trzecie — fedaini. Chodzą po ulicach grupami, jeżdżą w ciężarówkach, w różnych punktach miasta mają swoje posterunki. Dla kogoś, kto znał zwyczaje starego Imperium, właśnie widok tych fedainów jest może najbardziej niezwykły. Tu uzbrojonym mógł być tylko żołnierz Armii Czerwonej. Jeszcze kilka lat temu za posiadanie broni groził łagier albo — najczęściej — rozstrzelanie. A teraz, mówią, w Armenii jest aż 37 własnych, narodowych armii. Armia to duże słowo, ale rzeczywiście widzi się wielu młodych ludzi z bronią. Ubrani są najprzedziwniej, fantastycznie, w co kto ma, byleby to coś przypominało mundur albo ad hoc zaimprowizowany strój partyzanta. Jak się rozpoznają, kto z której armii? Myślę, że po twarzach. Sądzę, że w tym małym kraju wszyscy się znają.

Ale tu i tam życie toczy się jak dawniej. Oto naprzeciw hotelu, w którym mieszkam, burzą starą dzielnicę Erewanu. Burzą stare domki, jakieś podcienia, altanki, wiszące ogródki, klomby i grządki, miniaturowe strumyki i wodospady, przykryte dywanami kwiatów daszki, obrośnięte gęstym winem płoty, burzą drewniane schody, niszczą stojące pod ścianami ławeczki, demolują drewutnie i kurniki, bramy i furtki. Wszystko to znika z oczu. Ludzie patrzą, jak buldożery napierają na ten latami rzeźbiony krajobraz (na tym miejscu postawią betonowe pudła wielkiej płyty), jak tratują i obracają w śmietnik te zielone, ciche i przytulne uliczki, zaułki i zakątki. Ludzie stoją i płaczą. I ja też stoję wśród nich i płaczę.

Wszystko minęło — i ZSRR, i Radziecka Socjalistyczna Republika Armenii, i komunizm, ale myślenie, to myślenie, którego pierwszą zasadą jest, by najpierw, co się da, zniszczyć, to myślenie pozostało, czuje się dobrze, kwitnie.

Hrant Matewosjan, ich wybitny pisarz. Rocznik 1935. Szczupły, wysoki, nieco pochylony. Ma wiecznie zatroskaną minę i wiecznie zatroskane są jego myśli. Dotyczą one przyszłości Ormian. Jest ich na świecie dziesięć milionów. Czy mają szansę przetrwać? Przede wszystkim — przetrwać w Armenii, gdzie jest ich tylko trzy miliony, a coraz to nowe tysiące i tysiące emigrują. Czy nie czeka ich los Żydów: będą egzystować, ale tylko w diasporze, tylko jako wypędzeni, skazani na swoje getta, rozrzucone po wszystkich kontynentach?

Z Ormianami można właściwie porozmawiać tylko o Ormianach. Można dowiedzieć się, w których mieszkają krajach, jakie mają nazwiska i adresy. Można na przykład zapytać: a czy w Senegalu są jacyś Ormianie? Chwila namysłu i odpowiedź: była jedna Ormianka, żona francuskiego lekarza, ale już wyjechała i mieszka w Marsylii.

Ormianie wszędzie starają się spełniać dobre uczynki. Czy wiedziałem, że lekarz próbujący odratować Mickiewicza, którego truli Turcy, był Ormianinem? Nie wiedziałem? Przecież to fakt historyczny!

Ale z Matewosjanem nie rozmawiamy ani o Senegalu, ani o Mickiewiczu. Mówimy o przeszłości. Czy istnieje możliwość, żeby przeszłość minęła? Przeszłość ormiańska to tragiczne drzewo, które nadal rzuca cień. Gdyby nie było przeszłości i rzezi półtora miliona Ormian w 1915 roku, można by porozumieć się z Turkami, porozumieć się z islamem i żyć spokojnie. A tak? W tej rozmowie nie możemy jednak niczego rozstrzygnąć ani znaleźć odpowiedzi na żadne pytanie. Przypomina mi się zdanie francuskiego filozofa Antoine Cournota, że trudności nie rozwiązujemy, a tylko je przemieszczamy. „Sztuka wyjaśnienia, mówi Cournot, tak jak sztuka prowadzenia rokowań, to często po prostu sztuka przemieszczania trudności. Jest, chciałoby się rzec, w pewnych rzeczach jakaś nietykalna rezerwa niepojętości, której kombinacje inteligencji ludzkiej nie są w stanie ani usunąć, ani zmniejszyć, tylko wyłącznie na różny sposób rozmieścić, czasem pozostawiając wszystko w półoświetleniu, kiedy indziej rozjaśniając niektóre punkty kosztem innych, które zalewa ciemność jeszcze głębsza niż przedtem”.

Kiedy żegnamy się, Matewosjan mówi: Dzwoń do mnie, dzwoń i wołaj — Hrant, chcę herbaty!

Wracam do hotelu. Jest wczesnojesienny wieczór, ciepły, łagodny. Tłumy spacerujących ludzi. Jakaś życzliwość tych ulic, tego miasta. W jednym z zaułków, w głębinach ciemności, żarzą się węgle. Przy żelaznym piecyku siedzi mały chłopiec. Piecze szaszłyki. Jego duże, czarne oczy wpatrzone w ogień. Jego zafascynowane, prawie nieprzytomne spojrzenie, jakby poza miejscem, poza czasem.

Tigran Mansurian, kompozytor. Jego koncerty wiolonczelowe grały orkiestry symfoniczne Bostonu i Londynu. Skomponował ostatnio Le tombeau dla uczczenia pamięci 12-letniej skrzypaczki Siranus Matosjan, która zginęła w czasie trzęsienia ziemi w Spitaku.

Tu? — powtarza pytanie. Ta część świata to pustynia kulturalna. Mamy wielką śpiewaczkę Araks Dawtian, jeden z dziesięciu najlepszych sopranów świata. Ale tu nikt jej nie zna, nikt o niej nie słyszał. Musiałaby śpiewać do pustej sali. Tu? Tu potrafią naciskać cyngiel — to łatwe. Kiedy kończy się rok, mówię sobie — jakie to szczęście, jeszcze jeden rok minął! Mansurian — ożywiony, nerwowy, sama wrażliwość.

Nie ma swojej płyty, jeszcze się nie doczekał. To nikogo tu nie obchodzi.

Wygląda przez okno. Mieszka na czwartym piętrze w jednym z tych okropnych bloków z ery Breżniewa, które są tak tandetnie postawione, tak krzywe, koślawe i obskurne, że powinny być rozebrane, nim jeszcze oddano je lokatorom. To nie do wiary, ale w miejsce wind wbudowano klatki górnicze, a kłęby instalacji elektrycznej, miast wewnątrz murów, zwisają na zewnątrz ścian albo leżą na skraju schodów. Ponieważ nie ma strychów, a pralki posiada tylko elita, ludzie rozwieszają bieliznę na sznurach i drutach rozciągniętych między balkonami, między kamienicami i ulicami. Kiedy nastaje cudowny dzień, bo w sklepach pojawi się mydło, wszędzie odbywa się pranie i wieszanie bielizny. Jeżeli wieje wiatr, bielizna wydyma się, faluje i łopoce, a miasta Armenii przypominają eskadry potężnych żaglowców, płynących po rozkołysanym morzu ku odległym brzegom.

Przed domem Mansuriana rośnie kępa wysokich topoli. Z okna widać ich rozedrgane, srebrzące się w słońcu liście. Mój świat, mówi mi Mansurian, kiedy siedzimy w jego ciasnym, schludnym mieszkaniu, to Debussy i te liście. Mogę słuchać ich muzyki bez przerwy. Milknie, przechyla głowę, wskazuje palcem w stronę okna. Słyszysz?, pyta i uśmiecha się. Na głębokim tle muzycznym, jakie daje powracający, rytmiczny poszum drzew, słychać rozłożony na lekki i ruchliwy drobiazg tonalny szelest kruchych, niespokojnych liści, przenizany, przeplatany wysokim, wibrującym świergotem ptactwa.

Jeszcze Walery wiezie mnie 30 kilometrów na wschód od Erewanu — do Garni. Nie mam zupełnie czasu, ale okazuje się, że jazda do Garni jest czymś kategorycznie, radykalnie obowiązkowym! Człowiek jest tu niewolnikiem — musi być pokorny, uległy, posłuszny, inaczej nic nie zobaczy, niczego się nie dowie.