Выбрать главу

I, oczywiście, korzysta z sytuacji. Rewaz prowadzi cały czas coś w rodzaju okrutnej licytacji. A mianowicie, napotkawszy na trasie grupę chętnych do jazdy, zatrzymuje się i pyta — ile płacą i na jaką odległość. Jeżeli płacą dużo, a dystans jest krótki, Rewaz wyrzuca z autobusu tych, co płacą gorzej, mimo że do domu mają jeszcze sto kilometrów! I to wyrzuca pobierając mimo wszystko opłatę!

Mnie Rewaz nie wyrzuca, gdyż — po pierwsze — jestem jedynym pasażerem, który ma bilet (Rosjanki już wysiadły), po drugie jestem cudzoziemcem, po trzecie — mam blisko czterdzieści stopni gorączki i umieram. Im bliżej Baku, tym bezwzględność Rewaza rośnie. Na początku trasy jechało jeszcze wielu jego pobratymców Gruzinów — z nimi Rewaz się liczył, teraz cały autobus to azerscy chłopi — jacyś spłoszeni, nieśmiali, zahukani. Bieda tych ludzi jest przygnębiająca, smutno jest patrzeć na nich, i kiedy jeden z nich, widząc, że mam gorączkę, wyjmuje z koszyka i podaje mi butelkę lemoniady, wzruszenie ściska mi gardło.

Jesteśmy już blisko Baku. Koszmarny pejzaż: ogromne połacie ziemi zalane smolą, zasypane żużlem i stosami bezładnie rzuconych płyt betonowych. Wszędzie leje się ciężka, bakijska ropa, płynie strumieniami, tworzy cuchnące kałuże, zastoiny, jeziora, zatoki. Na powierzchni morza ropa, a plaże — przecież jeszcze pamiętam tu żółty piasek! — czarne, tłuste, pokryte smarami i sadzą.

Żeby dotrzeć do Baku, które leży w zatoce, trzeba jeszcze wspiąć się stromą i krętą drogą na otaczające miasto wzgórza. Na jednym z zakrętów scena, która pozwala mi spojrzeć ciepło na Rewaza. Pośród tego ciemnoasfaltowego, smolistego i lepkiego krajobrazu stoi bryła betonu, a na niej przez kogoś wniesiony żywy człowiek, tylko człowiek bez nóg, jego korpus jest wstawiony w drewnianą skrzynkę od owoców.

Jestem świadkiem jakiegoś rytuału, najwyraźniej ustalonego przez długą tradycję. Bo kiedy dojeżdżamy do tego miejsca, Rewaz zatrzymuje autobus, pozdrawia tego mężczyznę i wciska mu w kieszeń koszuli solidny zwitek rubli.

UCIECZKA PRZED SAMYM SOBĄ

W Baku zatrzymałem się w mieszkaniu Rosjanki, której udało się stąd wyjechać, kiedy w mieście zaczęły się rozruchy, grabieże i podpalenia. Spotkałem ją w Moskwie, gdzie zamieszkała u swojej rodziny. Dając mi klucz do mieszkania, powiedziała z determinacją: Już tam nigdy nie wrócę. Była nadal wystraszona, przerażona miastem wydanym na łup agresywnych i brutalnych bojówek. Opowiadała, że dostała się na lotnisko tylko dzięki temu, że zgodził się zabrać ją kierowca karetki pogotowia — inaczej nie ośmieliłaby się pokazać na ulicy.

Autobusem Rewaza dotarliśmy już o zmierzchu do dworca w Baku. Przyjeżdżające z prowincji autobusy wpełzają wśród natrętnej kakofonii klaksonów w gęsty, ruchliwy tłum, w mrowie witających i żegnających, między leżące tu wszędzie sterty tobołków, toreb i worków, między sprzedawców pomidorów, ogórków i szaszłyków, między gromady dzieci proszących o bakszysz, między niemrawych i otępiałych policjantów z pałkami w ręku. Wschód, prawdziwy Wschód, pachnący anyżem i kardamonem, baranim łojem i smażoną papryką, jakiś Isfahan czy Kirkuk, Izmir czy Herat, świat egzotyczny, gwarny, osobliwy, zajęty sobą i w sobie zamknięty, niedostępny dla nikogo z zewnątrz. Gdziekolwiek spotkają się jego ludzie, od razu powstaje tam kolorowe, ruchliwe zbiegowisko, bazar, suk, rynek, od razu pełno jest pokrzykiwania, skakania sobie do oczu, kłótni, ale potem (cierpliwości!) wszystko zamienia się w spokój, w tanią restauracyjkę, w pogawędkę, w przyjazne kiwanie głową, w szklaneczkę miętowej herbaty, w kostkę cukru.

Na tej stacji szybko zorientowałem się w beznadziejności swojego położenia. Jak dostać się stąd do domu, który nie wiem dokładnie gdzie jest, mając w dodatku ciężką walizkę z książkami (okropna mania kupowania wszędzie książek) i czterdzieści stopni gorączki? Czy możecie mi uprzejmie powiedzieć, pytam każdego napotkanego człowieka, pociągając go za rękaw lub chwytając za poły chałatu, gdzie jest ulica Pouchina 117? Ale ludzie wyrywają się, odpychają mnie z niecierpliwością, pędzą dalej. W końcu uświadamiam sobie, że nic się od nich nie dowiem, bo to przybysze z terenu, chłopi z kołchozów, handlarze tkanin i owoców z Dagestanu, z Czeczeno-Inguszii czy nawet odległej Kabardyno-Bałkarii. Skądże mają ci zahukani i oszołomieni wielkim miastem górale z Kaukazu wiedzieć, gdzie jest Pouchina 117? Dalej więc snuję się w kółko, ledwie żywy, przede wszystkim z pragnienia. Nie ma co pić. Jest już wieczór i jedyny beczkowóz z kwasem chlebowym stoi pusty.

Nie ma żadnej taksówki. Zrezygnowany i załamany staję w końcu na ulicy i wyciągam rękę, w której trzymam ołówek kulkowy firmy BIC. Nie stoję długo. Dzieci mają wzrok sokołów. Jedno takie dziecko, jadąc z ojcem samochodem, dostrzegło człowieka, który najwyraźniej chce mu podarować długopis firmy BIC. Na prośbę dziecka ojciec zatrzymuje się. Wtedy pytam go o ulicę Pouchina 117. Biorą mnie do samochodu, jedziemy. Jedziemy długo, jesteśmy daleko od stacji autobusowej. Zatrzymujemy się w jakiejś starej części miasta, przy starej, ciemnej ulicy. Tu w pojęciu zabytkowej starości nie ma nic ze snobizmu, nic z kokieterii, nic ze splendoru i ceny antyku. Tu stary dom to znaczy dom nie tknięty żadną naprawą, żadnym remontem przez 73 lata.

Wchodzę w ciemną bramę, w ciemne podwórko, potykam się o stosy śmieci. Słyszę głos kobiety. Pyta, czego szukam. Po jakimś czasie przychodzi do mnie, bierze mnie za rękę i prowadzi do niewidocznych w ciemnościach drzwi. Czemu, dziwi się, macie taką gorącą rękę, mężczyzno?

(Coraz rzadziej mówią tu — towarzysz, ale też nie potrafią powiedzieć — pan, bo to ciągle brzmi zbyt burżuazyjnie, a forma — ty, wobec osoby, której się nie zna dobrze, jest niegrzeczna. Więc zwracają się do siebie per — kobieto, mężczyzno.)

Bo mam gorączkę, odpowiadam. Po omacku natrafiamy na drzwi zamknięte kłódką. Wchodzimy, kobieta zapala światło. Widzę łóżko. Wiecie, mówię do niej, są takie amerykańskie pocztówki, na których znajduje się napis: SZCZĘŚCIEM JEST... a potem różne rysunki wyobrażają, co jest szczęściem. Otóż teraz, mówię, szczęściem jest zobaczyć łóżko.

Tak, jesteście rzeczywiście chorzy, mówi kobieta i za jakiś czas przynosi mi czajnik gorącej herbaty, a na tacy całą kolekcję różnych konfitur i cukierków.

Pyta mnie, jakiej jestem narodowości.

Jak chłopi na całym świecie zaczynają rozmowę od rozważań na temat plonów, a Anglicy wszelką wymianę zdań od dyskusji na temat pogody, tak w Imperium pierwszym krokiem w nawiązaniu kontaktu między ludźmi jest wzajemne ustalenie swojej narodowości. Od tego bowiem będzie bardzo wiele zależało.

W większości wypadków kryteria są jasne i czytelne. Oto Rosjanin, oto Kazach, oto Tatar, oto Uzbek. Ale jest duży procent obywateli tego państwa, którym autoidentyfikacja sprawia poważne trudności, którzy — inaczej mówiąc — nie czują się cząstką żadnego narodu. Oto przykład mojego znajomego, Rusłana, inżyniera z Czelabińska. Jego dziadek był Rosjaninem, babka — Gruzinką. Ich syn, a ojciec Rusłana, zdecydował, że będzie Gruzinem. Ożenił się z Tatarką. Z miłości do matki Rusłan uznał się za Tatara. W czasie studiów w Omsku ożenił się z koleżanką — Uzbeczką. Mają teraz syna — Mutara. Jakiej narodowości jest Mutar?