Czasem te drzewa genealogiczne są jeszcze bardziej zawiłe i skomplikowane, tak że wielu nie czuje się związanymi z jakąkolwiek narodowością. To jest właśnie ów homo sovieticus — nie ze względu na typ świadomości czy postawę, ale dlatego, że jego jedynym wyznacznikiem społecznym była przynależność do państwa sowieckiego. Po upadku tego państwa ludzie ci poszukują dziś nowej identyfikacji (ci, którzy się nad tym w ogóle zastanawiają).
Ów etniczny homo sovieticus jest produktem historii ZSRR, której znaczną część wypełniają nieustanne, intensywne i masowe migracje, przemieszczenia, przesiedlenia i wędrówki ludności. Ruch ten zaczyna się w XIX wieku zasiedlaniem i zsyłkami na Syberię oraz ekspansją kolonialną w Azji, ale przybiera na sile dopiero po roku 1917. Miliony ludzi tracą dach nad głową i zapełniają drogi. Jedni wracają z frontów pierwszej wojny światowej, inni ruszają na fronty wielkiej wojny domowej. Głód 1921 roku zmusza następne miliony do wędrówek w poszukiwaniu kawałka chleba. Dzieci, którym wojna i rewolucja zabrały rodziców, owe miliony nieszczęsnych bezprizornych tworzą krucjaty głodowe, które przemierzają kraj we wszystkich kierunkach. A potem rzesze robotników w poszukiwaniu pracy i chleba jadą na Ural i w inne zakątki kraju, gdzie można zatrudnić się przy budowie fabryk, hut, kopalń, zapór wodnych. Przez ponad czterdzieści lat dziesiątki milionów ludzi odbywają swoje męczeńskie podróże do niezliczonych łagrów i więzień rozsianych po całym terytorium mocarstwa. Wybucha druga wojna światowa i następne potoki ludzkie przemieszczają się we wszystkich kierunkach, razem z liniami frontów. W tym samym czasie, na zapleczu tych frontów, Beria kieruje deportacją w głąb Kazachstanu i na Syberię Polaków i Greków, Niemców i Kałmuków. W rezultacie całe narody znalazły się na obcych sobie ziemiach, w nieznanym otoczeniu, w biedzie i głodzie. Jednym z celów tych operacji było stworzenie człowieka wykorzenionego, wyrwanego ze swojej kultury, ze swojego otoczenia i pejzażu, a tym samym bardziej bezbronnego i posłusznego wobec nakazów reżimu.
A do tego obrazu nieustannych i masowych wędrówek ludów — najczęściej przymusowych — dodajmy bardziej już dobrowolne dziesiątki „zaciągów komsomolskich”, multum migracji odbywających się pod hasłami: „ojczyzna potrzebuje metalu”, „zaorać ugory”, „pokonać tajgę” itd. Pamiętajmy też o falach uchodźców, jakie ruszają po każdym konflikcie etnicznym i rozlewają się po kraju.
I dziś tysiące ludzi nadal koczują na lotniskach, na dworcach, w barakach, w slumsach i pod namiotami. Duch i atmosfera koczownictwa są tu ciągle obecne i żywe, a czastuszka, którą można często usłyszeć, brzmi: Moim adresem nie jest numer domu ani nazwa ulicy, ani nazwa miasta, moim adresem jest Związek Radziecki.
A jednak, mimo tych wielkich i nieprzerwanych migracji, mimo trwającego od pokoleń przemieszania ras, raczę} podobieństwo i uniformizm typów ludzkich niż ich różnorodność i kontrast przykuwają uwagę tych, którzy po raz pierwszy zetkną się z mieszkańcami Imperium:
„Ci ludzie wydawali się być wszyscy tacy sami. Zarówno mężczyźni i kobiety noszą ten sam rodzaj kurtki, w sposób oczywisty ciepłej, i te same robocze, wysokie buty. Ich twarze również wydają się być jednakowe. Są one skupione i bez chęci nawiązania kontaktu. Nie wiadomo, czy są zadowoleni, czy poirytowani. Niemożliwe jest nawet stwierdzenie, czy są oni zaciekawieni. To są dziwni ludzie” (Ksawery Pruszyński „Noc na Kremlu”).
Lęk Rosjanki z Pouchina 117 jest obawą na wyrost: Rosjan tu nie tykają. Może Uzbek bić się z Tadżykiem, Buriat z Czeczeńcem, ale Rosjanina nie ruszą. Już Mickiewicz zastanawiał się nad zjawiskiem, które wydawało się, na pierwszy rzut oka, niepojętym: oto jeden carski urzędnik pędzi na katorgę całą kolumnę Tuwińców (plemię syberyjskie) i nikt z tych nieszczęsnych poddanych nie zbuntuje się. A przecież mogliby bez żadnych przeszkód owego urzędnika zabić i rozpierzchnąć się po lesie. Tymczasem idą posłusznie, pokornie spełniają jego rozkazy, w milczeniu znoszą wyzwiska. Bo, tłumaczy Mickiewicz, w oczach zniewolonych Tuwińców urzędnik ten jest personifikacją potęgi wielkiego państwa, którego boją się, które budzi ich lęk, strach, grozę. Podnieść rękę na urzędnika, to podnieść rękę na mocarstwo, a na to żaden z nich się nie zdobędzie. Pisarz tunezyjski Albert Memmi w swojej książce „Portrait du Colonise” dokładnie przedstawia ów złożony zespół nienawiści, ale i lęku, charakterystyczny dla stosunku człowieka skolonizowanego wobec jego władcy — kolonizatora. Lęk, zauważa Memmi, będzie w ostatecznym rachunku zawsze dominować nad nienawiścią, będzie ją tłumić i paraliżować.
Wystarczy zobaczyć takie miasta, przez które świeżo przetoczyła się fala walk etnicznych — choćby Fergane czy Osz. Wśród spalonych i zdewastowanych domów Uzbeków, Karakałpaków czy Tadżyków widać nietknięte domy Rosjan. Kto bowiem stoi za biednym Karaczajem, którego zaatakuje rozsierdzony Turkmen? Najwyżej — drugi Karaczaj. A za Rosjaninem — kałasznikow, czołg, bomba nuklearna.
A jednak moja Rosjanka z Baku, przy pierwszym poruszeniu ulicy, przy pierwszych odgłosach nadciągających bojówek, które — wszyscy to wiedzą — idą rozbijać głowy Ormianom, tylko Ormianom, pakuje w pośpiechu walizki i pędzi na lotnisko, szczęśliwa, że udało jej się wydostać z piekła. Gdzie jednak jest to piekło? Gdzie się ono znajduje?
Ono znajduje się w niej, w jej świadomości.
Przypomina mi się Afryka, lata sześćdziesiąte, sceny na lotniskach Algieru, Leopoldville i Usumbury, potem, w latach siedemdziesiątych, te same sceny na lotniskach w Luandzie i Lourenço Marques. Koczujące na tobołkach, nieprzytomne ze zmęczenia i ze strachu tłumy białych uciekinierów. To wczorajsi kolonizatorzy, władcy tych ziem. Dzisiaj natomiast ich jedynym pragnieniem jest wyjechać stąd, wyjechać natychmiast, zostawiając wszystko — tonące w kwiatach domy, ogrody, baseny, żaglówki. Skąd ten rozpaczliwy pośpiech i determinacja? Cóż ich nagle gna do Europy? Jakaż tytaniczna siła wyrzuca ich tak gwałtownie i bezwzględnie z tych wygrzanych tropikalnym słońcem, wygodnych, wspaniałych miejsc na Ziemi? Może tubylcy rozpoczęli masowe rzezie swoich białych panów? Może ich luksusowe dzielnice stanęły w płomieniach? Nie, nic się takiego nie dzieje.
To w świadomości kolonizatora odezwało się jego piekło, piekło wewnętrzne. To obudziło się i wydostało na powierzchnię jego nieczyste sumienie, skrywane i usypiane dotąd na tysiąc sposobów, a często po prostu niezbyt jasno i dokładnie uświadamiane. To nieczyste sumienie nie musi dotyczyć każdej jednostki składającej się na rzeszę kolonizatorów. Wielu tych ludzi czuje się — i jest — najzupełniej niewinnymi. Ale są oni ofiarami sytuacji, którą sami współtworzą, a mianowicie sytuacji kolonialnej, której istotą jest zasada asymetrii i podporządkowania człowieka skolonizowanego kolonizatorowi. Paradoks polega tu na tym, że, choćbym nie chciał i nawet protestował, jestem kolonizatorem przez sam fakt przynależności do narodu, który kolonizuje innych. Tylko za cenę wyrzeczenia się własnej ojczyzny i narodu, a czasem za cenę zmiany koloru skóry (teoretyczna hipoteza), mógłbym pozbyć się tej skazy, tego odium. Ale ponieważ są to wybory niemożliwe, tu i tam na lotniskach robi się tłoczno i nerwowo: kilkanaście lat temu na lotnisku w Luandzie, teraz — w 1990 roku — na lotnisku w Baku.
Jednakże przed kim uciekacie?
Czy nie przed samymi sobą?
Ale istnieje różnica między Portugalczykiem i Francuzem opuszczającym Afrykę a Rosjaninem, który powinien wyjechać ze słonecznego Baku czy pięknej, secesyjnej Rygi do takiego ponurego, przeraźliwie zimnego Norylska czy przygnębiająco brudnego i zadymionego Czelabińska. Że nie chcą wyjeżdżać z Estonii czy Armenii? Ja im się nie dziwię! Żeby się ratować, w swoich dawnych koloniach tworzą różnego typu związki i partie, których hasłem jest — pozostać, nie ruszyć się na krok! Rosjanka z Pouchina 117 jest raczej wyjątkiem, a to dlatego, że znajduje się w luksusowej sytuacji — ma rodzinę z mieszkaniem, i to w Moskwie!