Выбрать главу

Postanowiłem pilnować się pasażerów mojego samolotu, aby nie odlecieli i nie zostawili mnie samego. Stanęliśmy pośrodku wielkiej sali, bo nawet miejsca pod ścianami były zajęte.

Stanęliśmy i tyle.

Stanęliśmy i stoimy.

Miałem na sobie kożuch (leciałem przecież za Koło Podbiegunowe), więc w tym ścisku i ukropie ogrzanej, a nie wietrzonej sali zacząłem ociekać potem. Zdjąć kożuch? Ale co z nim zrobić? W ręku trzymam torby, a wieszaków żadnych nie ma. Stoimy już ponad godzinę i ta czynność stania staje się coraz trudniejsza do zniesienia.

Jednakże nie duszność i pot były najgorsze. Najgorsze było to, że nie wiedziałem — co dalej. Jak długo mam tak stać w Syktywkarze? Następną godzinę? Dobę? Resztę życia? I właściwie — dlaczego ja tu stoję? Dlaczego nie polecieliśmy do Workuty? Czy kiedyś tam polecimy? Kiedy? Czy jest szansa, żeby zdjąć kożuch, usiąść i napić się herbaty? Czy to będzie możliwe?

Rozejrzałem się po swoich sąsiadach.

Stali patrząc nieruchomo przed siebie. Właśnie tak: stali patrząc nieruchomo przed siebie. Nie widać było po nich żadnego zniecierpliwienia. Żadnego niepokoju, zdenerwowania, złości. Przede wszystkim — o nic nie pytali, o nic, nikogo. A może nie pytali, bo wiedzieli?

Zagadnąłem jednego z nich, czy wie, kiedy polecimy? Jeżeli nagle zadać tu komuś pytanie, trzeba cierpliwie poczekać. Widać bowiem po twarzy zapytanego, że dopiero pod wpływem bodźca (pytania) człowiek ten jak gdyby budzi się, ożywia i zaczyna odbywać mozolną podróż z jakiejś innej planety na Ziemię.

A to wymaga czasu. Następnie na jego twarzy pojawia się lekkie i nawet rozbawione zdziwienie — po co się dureń pyta?

Nie ulega wątpliwości, że zapytany, nazywając pytającego durniem, ma świętą rację. Całe bowiem doświadczenie uczy go, że z zadawania pytań nie płynie żaden pożytek, że człowiek i tak dowie się tylko tyle, ile — i bez zadawania pytań — powiedzą mu (albo raczej: nie powiedzą) i że przeciwnie — zadawanie pytań jest bardzo niebezpieczne, bo zadając je człowiek może ściągnąć sobie na głowę wielkie nieszczęście.

Co prawda od epoki stalinizmu minęło trochę czasu, ale jej pamięć jest żywa, a nauki, tradycja i nawyki z tamtego okresu pozostały, utrwaliły się w świadomości i będą długo wpływać na zachowania ludzi. Iluż z nich (czy ich rodzin, znajomych itd.) poszło do łagrów za to, że w czasie zebrania, czy nawet w prywatnej rozmowie, zapytało o to i owo? Ilu z tego powodu złamało sobie karierę. Ilu straciło pracę. Ilu straciło życie.

Latami w całej biurokracji i w policji panował rozwinięty system śledzenia i donoszenia, dotyczący jednej tylko sprawy: czy ktoś pytał? O co pytał? Podać nazwisko tego, kto pytał.

Rozmowa dwóch najbliższych przyjaciół przed zebraniem:

— Wiesz, chciałbym na zebraniu zapytać.

— Proszę cię, nie rób tego, przecież cię posadzą! Albo rozmowa dwóch innych przyjaciół:

— Fiedia, chcę ci coś poradzić.

— Słucham cię.

— Zauważyłem, że za dużo pytasz. Chcesz sobie zaszkodzić? Bądź rozsądny, opanuj się, przestań pytać!

W literaturze (choćby u Grossmana) sceny opisujące powrót z łagrów do domu. Człowiek wrócił po dziesięciu latach wycierpianych w łagrze syberyjskim. Siada pierwszego wieczoru przy rodzinnym stole razem z żoną, z dziećmi, z rodzicami. Jedzą wspólną kolację, może nawet toczy się jakaś rozmowa, ale nikt nie pyta przybysza, gdzie przez te lata był, co robił, co przeżył.

Po co pytać?

Mądre zdanie Eklezjasty: „Kto gromadzi wiedzę, gromadzi ból”.

Rozwijając tę gorzką myśl, Karl Popper napisał kiedyś, że (cytuję z pamięci) niewiedza nie jest prostym i biernym brakiem wiedzy, ale jest postawą aktywną, jest odmową przyjęcia wiedzy, niechęcią do wejścia w jej posiadanie, jest jej odrzuceniem. (Słowem: niewiedza jest raczej antywiedzą).

Rozległa i, zdawałoby się, tak niezbędna życiu strefa pytań była nie tylko zakazanym polem minowym, ale wręcz wrogą i nienawistną częścią mowy, a to dlatego, że monopol na zadawanie pytań był w praktyce sowieckiej zarezerwowany dla oficerów śledczych. Kiedyś jadąc pociągiem z Odessy do Kiszyniowa wdałem się w rozmowę z sąsiadem z przedziału. Był kołchoźnikiem z Przydniestrza. Pytałem go a to o pracę, a to o dom, a to o zarobki. W miarę zadawania pytań jego nieufność do mnie rosła, wreszcie spojrzał na mnie podejrzliwie i burknął: — A co to, wy śledczy jesteście czy jak? I nie chciał więcej rozmawiać.

No właśnie! Gdyby śledczy, to w porządku, śledczemu wolno, śledczy od tego jest, żeby pytać. Ale taki zwyczajny człowiek? Taki, co siedzi w przedziale pociągu z Odessy do Kiszyniowa?

— To ja tu jestem od zadawania pytań! — krzyczy do przerażonej, uwięzionej niewinnie Eugenii Ginzburg oficer śledczy Liwanow (Eugenia Ginzburg — „Stroma ściana”). Tak, tylko on, śledczy, ma prawo zadawać pytania.

Wszyscy jednak wiedzą, że pytanie oficera śledczego nie jest pytaniem akademickim, bezinteresownym, zadanym po to, aby mozolnym, choć intrygującym wysiłkiem zgłębiać mroczne tajemnice naszego bytu. W każdym pytaniu śledczego jest przecież ukryty śmiercionośny ładunek, pytanie jest zadawane po to, aby cię zniszczyć, wdeptać w ziemię, unicestwić. Nie przypadkiem określenie „krzyżowy ogień pytań” jest wzięte ze słownika walki, frontu, wojny, śmierci.

W rezultacie w Imperium było coraz mniej i mniej ludzi zadających pytania i coraz mniej i mniej wszelkich pytań. Ponieważ forma pytająca języka była zawłaszczona przez śledczych, przez tzw. organa, przez dyktaturę, już sama tonacja zdania wyrażająca chęć dowiedzenia się czegoś sygnalizowała zagrożenie, mogła zapowiadać złowieszcze fatum.

Dlatego też stopniowo zanikła i sztuka formułowania pytań (bo to jest sztuka!, patrz — studium Romana Ingardena „O pytaniach esencjonalnych') i nawet sama potrzeba ich zadawania. Wszystko coraz bardziej przedstawiało się takim, jakim miało być. Zwyciężyła nie dająca się zakwestionować ani podważyć oczywistość. A skoro się tak stało, pytań już po prostu nie było.

W ich miejsce pojawiła się nieskończona ilość powiedzeń, zawołań i zwrotów wyrażających aprobatę tego, co jest, obojętność, brak zdziwienia, pokorne przyzwolenie, rezygnację.

A niech tam! A co tam! Wszystko możliwe! No i dobra! Co ma być, to będzie! Wsiewo mira nie pierejebiosz! Pożyjesz zobaczysz! Naczalstwo łutsze znajet! Życie! Takie ono i jest! Lepszego nie trzeba! Pokorne cielę dwie matki ssie! Ptaka w locie nie złapiesz! itd., itp., jako że język to przebogaty.

Jednakże cywilizacja, która nie zadaje pytań, która wyrzuca poza swój obręb cały — wyrażający się właśnie pytaniami — świat niepokoju, krytycyzmu i poszukiwań, jest cywilizacją stojącą w miejscu, sparaliżowaną, nieruchomą. I o to też ludziom z Kremla chodziło, ponieważ najłatwiej jest panować nad światem nieruchomym i niemym.

Po kilku godzinach w Syktywkarze odlecieliśmy do Workuty (do dziś nie wiem, po co był ten przystanek i to beznadziejne, nużące czekanie). Przelot tą trasą wieczorem jest najwyższym przeżyciem artystycznym, malarskim. Samolot po osiągnięciu wysokości kilku tysięcy metrów wlatuje nagle za kulisy jakiegoś wielkiego, kosmicznego teatru. Nie widzimy sceny, która gdzieś na ziemi tonie w ciemnościach. Widzimy tylko rozwieszone w niebie świetliste kurtyny. Są to lekkie, pastelowe kurtyny, wysokie na kilkaset kilometrów, w żółtawych i zielonkawych odcieniach.

Kurtyny te promieniują pulsującym, rozedrganym światłem.

Samolot jakby zagubił się w tych jasnych, barwnych draperiach, jakby zmylił drogę, stracił orientację i zaczął niespokojnie krążyć wśród rozpiętych w niebie kolorowych i sfałdowanych materii. Zieleń! Najbardziej uderzająca była zieleń! „Zieleń i błękit potęgują swój kolor w półcieniu” — to Leonardo da Vinci w swoim „Traktacie o malarstwie”. I rzeczywiście, na tle czarnego, smoliście, przepastnie czarnego nieba zieleń traciła swój naturalny spokój i równowagę i przybierała tony tak intensywne, tak władcze, że inne kolory gasły przy niej, schodziły na dalszy plan.