Byliśmy już nad lotniskiem, kiedy całe teatrum zorzy polarnej nagle zgasło, rozpłynęło się w mroku.
Temperatura minus 35 stopni. Od razu poczułem zimno. Od razu zaciekłe kąsanie mrozu, trudności z oddechem, dreszcze. Wszyscy się jakoś porozjeżdżali. Pusty plac przed małym budynkiem lotniska. Pusty i słabo oświetlony. Co robić? Wiedziałem, że długo na tym mrozie nie wytrzymam. W budynku był posterunek milicji. Schowany w ogromnym kożuchu milicjant powiedział, że zaraz przyjedzie autobus, którym mogę pojechać do miasta, do hotelu. — Tu jest tylko jeden hotel — dodał — łatwo trafisz.
Mały, stary autobus, zatłoczony, upchany, ubity. Ludzie szczelnie okryci, otuleni, omotani w kożuchy, futra, chusty, wojłoki — duże, zesztywniałe, nieruchawe kokony. Gdy autobus hamuje, kokony gwałtownie przechylają się do przodu, gdy nagle rusza — przechylają się do tyłu. Na każdym przystanku kilka kokonów znika w ciemnościach, na ich miejsce pojawiają się inne (to znaczy: domyślamy się, że inne, gdyż wszystkie kokony wyglądają podobnie). Czasem coś ugniata nam nogi tak mocno, że czujemy, iż pękają kości — to jakieś kokoniątko przesuwa się do wyjścia. Pytanie o hotel należy kierować w górną część kokona — to jest do widocznego przed nami kulistego obiektu, zupełnie, jakbyśmy mówili do mikrofonu. Trzeba wytężyć słuch, gdyż odpowiedź nie będzie skierowana do nas, lecz w tym kierunku, w którym z kokona wydobywa się głos. Mankamentem takiego podróżowania jest to, że można jechać obok bardzo pięknej dziewczyny i nie mieć o tym pojęcia — nie widać żadnej twarzy. Nie widać również, gdzie jesteśmy — wszystkie okna pokrywa gruby szron i przebogate, rokokowe bukiety białych kwiatów. Mój pobyt wśród kokonów nie trwa długo, bo oto, po półgodzinie, dojeżdżamy gdzieś w pobliże hotelu. Kiedy z łoskotem otwierają się drzwi, kokony życzliwie rozsuwają się na boki, aby przybysz z dalekich stron mógł wymotać się z wnętrza autobusu, wysiąść i zapaść się w mrok i mróz.
Żaden Luwr, żadne zamki nad Loarą nie mogą dostarczyć tylu przyjemnych i niezapomnianych wrażeń, co ponure i ubogie wnętrze hotelu „Workuta”. Działa tu odwieczne prawo względności. Wjazd do Luwru z Paryża nie jest przejściem z ziemi do nieba, natomiast wejście z ulicy do holu hotelowego w Workucie — jest. Hol ratuje nam życie, bo jest w nim ciepło, a ciepło jest rzeczą w tym mieście najcenniejszą.
Dostaję klucz i biegnę do swojego pokoju. Ledwie jednak wszedłem, jeszcze szybciej wybiegłem: okno było nie tylko otwarte, ale jego ramy otaczała gruba, masywna powłoka lodu. Ani mowy, żeby je zamknąć. Pędzę do pokojówki z tą hiobową wieścią. Pokojówka zupełnie nie dziwi się. — Te okna u nas takie są — uspokaja mnie, nie chce, żebym się denerwował. Co poradzisz, takie jest życie, takie są okna w hotelu „Workuta”.
Stare leninowskie pytanie (a może nawet sięgające jeszcze czasów Dobrolubowa i Czernyszewskiego) — co robić? Długo naradzamy się. W końcu widzę, że żaden pomysł nie przyjdzie jej do głowy, dopóki nie sięgnę do moich zapasów drogocennej wody kolońskiej Madę in New York. Od razu jej umysł rozświetla prosta i praktyczna idea. Pokojówka znika na jakiś czas, po czym wyłania się z ciemności korytarza niosąc siekierę tak samo triumfalnie, jak potrząsali swoimi tomahawkami wodzowie Indian po wygranej bitwie z Jankesami.
Przystępujemy do dzieła. Jest to praca, której nie powstydziłby się żaden szwajcarski zegarmistrz. Chodzi o to, żeby odkuć z ram okiennych ogromne bryły lodu, nie naruszając jednak szyby. Jeżeli stłuczemy szybę, cała praca na nic, szybę — objaśnia pokojówka — będzie można wstawić dopiero latem, to jest za pół roku, kiedy mnie już tu dawno nie będzie. — A do tego czasu? — Do tego czasu będziemy się męczyć — odpowiada, wzrusza ramionami i wzdycha. Trwało to długo, ale wyrąbaliśmy w prostokątnej, lodowej ramie rowki na tyle głębokie, że okno, wsparte do tego celu przeznaczoną, a leżącą pod łóżkiem deską, dało się jako tako przymknąć. Żeby dodać mi otuchy, przyniosła jeszcze garnek z gorącą wodą. Para buchająca z tego garnka miała przez jakiś czas ogrzewać pokój.
Miałem telefon do człowieka, z którym chciałem się spotkać. Zadzwoniłem. Coś zachrypiało na drugim końcu. — Genadij Nikołajewicz? — zapytałem. Zachrypiało, że tak. Ucieszyłem się, on też się ucieszył, wiedział, że przyjadę, czekał. — Wsiadaj w autobus i przyjeżdżaj — powiedział. Pomyślałem, że przecież noc, ale zaraz uświadomiłem sobie, że o tej porze roku tu zawsze panuje noc, i powiedziałem: — Już idę.
Powiedziałem: idę, nie zdając sobie sprawy, że idę w śmierć.
Problem, dramat i makabra Workuty wzięły się z połączenia węgla z bolszewizmem. Workuta leży w republice Korni, za Kołem Polarnym.
W latach dwudziestych odkryto tu wielkie złoża węgla. Szybko zaczęło powstawać zagłębie węglowe. Budowano je głównie rękoma skazańców, ofiar stalinowskiego terroru. Powstawały dziesiątki łagrów. Wkrótce Workuta, obok Magadanu, stała się nazwą-symbolem, nazwą budzącą strach i przerażenie, miejscem upiornej i często bezpowrotnej zsyłki. Składał się na to terror NKWD panujący w łagrach, mordercza praca w kopalniach, głód, jaki dziesiątkował więźniów, i koszmarne, trudne do wytrzymania zimno. Bo chodziło tu o zimno dręczące ludzi bezbronnych, półnagich, chronicznie głodnych, krańcowo wycieńczonych, oddanych na pastwę najbardziej wymyślnego okrucieństwa.
Dzisiaj Workuta jest nadal zagłębiem węglowym. Tworzy je trzynaście kopalń, rozłożonych w dużym pierścieniu wokół miasta. Przy każdej kopalni znajduje się osiedle górnicze, część tych osiedli to dawne łagry, w których nadal mieszkają ludzie. Osiedla i kopalnie połączone są szosą-obwodnicą, po której krążą dwa autobusy — każdy w przeciwną stronę. Ponieważ samochód jest tu ciągle rzadkością, autobus jest jedynym środkiem komunikacji.
Tak więc i ja pojechałem takim autobusem do Genadija Nikołajewicza, wiedząc tylko, że mam rozpytywać się o Komsomolskij Posiołek, dom numer 6. Po godzinie kierowca zatrzymał się w miejscu, które miało być przystankiem Komsomolskij Posiołek, otworzył drzwi kabiny i wskazał mi kierunek, w którym powinienem iść, ale wskazał tak niewyraźnie, że mogło wynikać, iż mam iść w stronę jednej z miliona gwiazd tworzących Drogę Mleczną. Z drugiej strony, jak się zaraz przekonałem, jego gest i tak nie miał żadnego znaczenia, gdyż po wyjściu z autobusu szybko straciłem orientację, gdzie jestem.
Najpierw uświadomiłem sobie, że stoję wśród zupełnych ciemności. Z początku nie widziałem nic, ale kiedy mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do mroku, zobaczyłem, że otaczają mnie wielkie góry śniegu. W wierzchołki tych gór uderzały co chwilę potężne fale wiatru, które podrywały ku niebu ogromne tumany śniegu; wyglądało to, jakby raz po raz na szczytach wybuchały gejzery białej lawy. Wszędzie tylko góry śniegu, żadnych świateł, żadnych ludzi. I mróz tak straszny, że nie byłem w stanie głębiej odetchnąć, głębszy oddech powodował rozdzierający ból w płucach.
Instynkt samozachowawczy powinien powiedzieć mi, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest nie ruszać się z przystanku, czekać na następny autobus, który musi kiedyś nadejść (choć było już po północy). Ale instynkt mnie zawiódł i popychany jakąś zgubną ciekawością, a może najzwyczajniej bezmyślnością, ruszyłem w poszukiwaniu Komsomolskiego Posiołka, a w nim domu numer 6. Ta bezmyślność wynikała z tego, że nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy znaleźć się nocą za Kołem Polarnym, na śnieżnej pustyni, w mrozie, który mnie trzymał za twarz i dusił tak, że nie mogłem oddychać.