Szedłem przed siebie nie wiedząc, gdzie jestem i co dalej robić. Wybierałem sobie za cel jakąś górę, ale nim zdołałem się do niej zbliżyć — brnąc w głębokim śniegu, dusząc się i coraz bardziej słabnąc — góra znikała. To trwająca wichura, owa złowroga polarna purga, przenosiła góry śniegu z miejsca na miejsce, zmieniała ich położenie, ich kompozycję, zmieniała cały krajobraz. Nie miałem o co zaczepić wzroku; nie miałem żadnego punktu orientacyjnego.
W pewnym momencie zobaczyłem pod sobą dół, a w dole drewniany, parterowy dom. Zjechałem, a trochę stoczyłem się po oblodzonym stoku góry — w dół. Ale był to sklep, jakiś sklep zamknięty na cztery spusty. Miejsce zdawało się zaciszne i przytulne i chciałem nawet tu zostać, kiedy przypomniały mi się wszystkie ostrzeżenia polarników, którzy mówili, że taka ciepła nisza na śnieżnej pustyni — to grób.
Wygrzebałem się więc na górę i ruszyłem dalej. Ale dokąd? Dokąd iść? Widziałem już coraz mniej, bo śnieg zalepiał mi twarz, zasypywał oczy. Miałem tylko świadomość tego, że muszę iść, że jeżeli położę się, to zginę. I strach, zwierzęcy strach człowieka zaszczutego przez jakąś straszną siłę, której nie może ani rozpoznać, ani nic jej przeciwstawić, i która — czuje to — pcha go, coraz słabszego i bezwładnego, w białą otchłań.
Będąc już u kresu sił, ale co chwila zrywając się, żeby jeszcze zrobić kilka kroków, zobaczyłem szamocącą się z wichurą, pochyloną, skuloną sylwetkę kobiety. Dowlokłem się do niej i wykrztusiłem: — Dom numer 6. Powtórzyłem: — Dom numer 6 — z taką nadzieją w głosie, jakby pod tym adresem kryło się całe moje zbawienie.
— Idziesz w złą stronę, mężczyzno — powiedziała, przekrzykując wiatr. — Idziesz w stronę kopalni, a to trzeba iść o... tam — i, jak kierowca autobusu, wskazała mi ręką jedną z miliona gwiazd, z których składa się Droga Mleczna.
— Ale ja też tam idę — powiedziała. — Chodź, pokażę ci, gdzie to.
Do domu, w którym mieszka Genadij Nikołajewicz, wchodzi się tak jak do innych domów tutejszego osiedla. A więc: jeżeli zobaczymy z daleka górę śniegu, możemy domyślać się, że w jej wnętrzu, na jej dnie, stoi dom. Trzeba wdrapać się na szczyt góry. Pod nami, w dole, będzie widać dach piętrowego budynku. Z wierzchołka góry do drzwi prowadzą wygrzebane w śnieżnolodowej ścianie schody. Z wielkim mozołem, lękiem i ostrożnością schodzimy w dół. Tam, z pomocą mieszkańców, mocując się ze zwałami śniegu, rozchylamy drzwi na tyle, żeby wejść do środka.
Przybycie każdej osoby jest tu tak niezwykłym wydarzeniem, że na jej przywitanie wychodzą wszyscy mieszkańcy domu (jest tu kilka mieszkań). Każdy prosi, żeby zajrzeć do niego bodaj na chwilę.
Genadij Nikołajewicz, górnik, właśnie skończył lat 50 i przeszedł na emeryturę. Tak wczesna emerytura jest jednym z przywilejów, jakie otrzymuje się za pracę w tych strasznych, polarnych warunkach. Przywilejów zresztą wątpliwych — tylko 20 procent górników dożywa tu 50 lat. Duża, rozdęta klatka piersiowa. Kiedy mówi, chrypi i poświstuje — ma zaawansowaną pylicę. Przyjechał tu do pracy, gdy miał 16 lat. Łagier? Nie, u nich, w kołchozie pod Kurskiem, był głód. Ktoś mu powiedział: Chcesz jeść, jedź do Workuty, tam podobno dają jeść. I rzeczywiście, mógł kupić chleb, a czasem i kawałek mięsa. Teraz jest gorzej, bo jedyne, co można dostać, to mięso renifera, twarde jak kamień. Szkoda zębów!, mówi Genadij Nikołajewicz i pokazuje w uśmiechu swoje zęby. Część jest złotych, a część srebrnych. Tu kolor zębów jest ważny, pokazuje miejsce w hierarchii społecznej. Im wyższa persona, tym więcej złotych zębów. Niżej postawieni mają zęby srebrne. Najniżej — zęby sztuczne, przypominające kolorem i wyglądem naturalne. Korci mnie, żeby spytać, jakie zęby miał Stalin. Ale znam odpowiedź: nie wiadomo, Stalin nigdy się nie uśmiechał.
Pytam go o baraki, które widziałem po drodze. A, to stare łagry, objaśnia. Ale widziałem światła w oknach! Tak, mówi, bo tam mieszkają ludzie. Lagry zamknęli w tym sensie, że nie ma wyroków, nie ma strażników, nie ma znęcania się. Dużo dawnych łagierników wyjechało. Ale część została — nie mają gdzie wyjechać, nie mają rodzin, znajomych. A tu jest i dach nad głową, i praca, i koledzy. Workuta jest ich jedynym miejscem na ziemi.
Dla Genadija Nikołajewicza granica między łagrem a światem poza łagrem nie jest zbyt wyraźna. Nie jest to granica między niewolą a wolnością. Chodzi tu raczej o różny stopień zniewolenia. Bo mówi się, że przyjechał on do Workuty dobrowolnie. Dobrowolnie?
Przyjechał wypędzony z domu batem głodu! Albo mówi się, że mógł stąd w każdej chwili wyjechać. Wyjechać? A dokąd? A gdzie by mieszkał? Z czego żył? Genadij Nikołajewicz skłania się raczej do opinii Iwana Sołoniewicza, jednego z nielicznych łagierników, któremu jeszcze w 1934 roku udało się zbiec na Zachód: cała Rosja była w łagrze.
Wie, że przyjechałem tu, ponieważ jest strajk górników. Ich kopalnia już zakończyła strajk, ale inne jeszcze stoją. Jeżeli chcę, możemy pójść do kopalni. Pogrążamy się w morzu ciemności, w śniegu, w lodowatej wichurze. Trzymamy się, żeby wiatr nie zwalił nas z nóg albo nie rzucił w przeciwne strony.
Będąc w Workucie, po raz pierwszy odczułem zimno nie jako przenikliwy, przejmujący chłód, ale jako ostry ból ciała. Z bólu pękała mi głowa. Nogi i ręce bolały tak, że nie mogłem ich dotknąć.
W gęstej i porywistej zadymce coraz to majaczyły jakieś cienie ludzkie, jakieś zamazane sylwetki, skulone, zgięte wpół postacie.
To druga zmiana, wykrzyczał mi w ucho zadyszany Genadij Nikołajewicz, druga zmiana wraca do domu.
Mijaliśmy ludzi, którzy miesiącami nie widzą światła dziennego. Idą do kopalni w ciemnościach, na dole, w podziemiach też jest ciemno i kiedy wracają z pracy, otacza ich mrok. Są jak załoga łodzi podwodnej — tylko zegarki oraz narastające zmęczenie, głód i senność mówią im o upływie czasu.
Kopalnia „Komsomolskaja” — oblodzone ściany, oblodzone konstrukcje, nikłe światełka, pod nogami czarna, mokra maź. Kobiety rozdzielające wózki, przestawiające jakieś dźwignie, belki, podpory. Chcesz z nimi rozmawiać?, pyta Genadij Nikołajewicz. Ale o czym rozmawiać? Takie zimno, taki mrok, taki smutek. I one, zajęte, ociężałe, zmęczone, może coś je martwi, może coś je boli? Niechże je uszanuję, niechże im ulżę przynajmniej w ten sposób, że nie będę od nich niczego chciał, żadnego dodatkowego wysiłku, choćby tak znikomego, jak odpowiedź na jakieś rutynowe pytanie.
W domu czekali już na mnie dwaj młodzi górnicy, Jewgenij Aleksiejewicz i Michaił Michajłowicz. Wezmą mnie do kopalni „Wargaszowskaja”, gdzie nadal trwa strajk i gdzie odbędzie się zebranie, ale jeszcze mamy dużo czasu. Michaił, szczupły, wysoki brunet, ciągle w ruchu, ciągle rozgorączkowany, jest wściekły, że jego kopalnia (ta, w której byłem przed chwilą) przerwała strajk. A przerwała, ponieważ dyrektor obiecał, że będzie lepsze zaopatrzenie. Ten naród do niczego nie dojdzie, mówi zniechęcony Michaił. Dla tych ludzi ważne jest tylko jedno — pażrat' (pojeść). Pażrat'!, wpada w furię i woła: pażrat'! pażrat'! pażrat'!, tak sugestywnie, że czuje się, jak wzbiera ślina. Głód, oto co nami porusza, oto nasz wściekły pies.
Najwyraźniej chce dać mi do zrozumienia, że on — Michaił, jest inny, zrobiony z droższej materii. Z dumą wyciąga z szuflady w komodzie rzecz, którą uważa za najcenniejszą — piękne, zdobne, siergiejewskie wydanie Biblii z roku 1900. Przygląda mi się, czy aby potrafię zdumieć się i zachwycić. Następnie otwiera wielką księgę na chybił trafił i na chybił trafił czyta: