„A ty nabierz sobie pszenicy, jęczmienia, bobu, soczewicy, jagieł i wyki, i włożysz je w naczynie jedno i sporządzisz sobie chleb...”
Przerwał zaskoczony i zły. Nawet Biblia mówi o tym, jak pażrat'!
Co jeszcze czytasz?, pytam go później. Czyta Vauvenarguesa. Pokazuje mi leningradzkie wydanie w zielonej płóciennej oprawie z 1988 roku. Są tu różne ciekawe rzeczy, mówi o zbiorze aforyzmów francuskiego myśliciela z XVIII wieku. „Niewola tak poniża ludzi, że aż się w niej rozmiłowują”. Jakaż to prawda!, kiwa głową. Natomiast w innym miejscu Francuz mówi tak: „Niewiele zyskujemy chytrością”. Z tym nie można się zgodzić. U nas chytrością dojdziesz do wszystkiego.
Zaczęli schodzić się sąsiedzi, w pokoiku Michaiła Michajłowicza zrobiło się ciasno. Jewgenij Aleksiejewicz włączył stojący na komodzie kolorowy telewizor. Wielkie, ciemnowiśniowe pudło zawarczało tak groźnie, jakby za chwilę miało się zjeżyć. Dynamo-Spartak, objaśnił mi po cichu Jewgenij Aleksiejewicz, bo inni już dawno wiedzieli.
Wpatrywałem się w ekran. Nie było na nim żadnego określonego obrazu, tylko po szklanej, wypukłej krzywiźnie we wszystkich kierunkach przelatywały nerwowo tysiące różnobarwnych iskier. Telewizor był zepsuty, ale jeżeli taki aparat zepsuje się w Komsomolskim Posiołku, nie ma sposobu, żeby go naprawić.
Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Kilkanaście osób wpatrywało się z napięciem w roziskrzony ekran, na którym coraz to wybuchały snopy iskier, jak z ogniska, gdy rzuci ktoś suchy jałowiec. Plamki, kreski, ziarenka świateł tańczyły, migały i pulsowały jak eteryczna i ruchliwa fatamorgana. Cóż to było za bogactwo form świetlnych, jakaż ich niestrudzona i zwariowana pantomima. Wszystkie te migotania zdawały się szalone i nielogiczne, ale nie miałem racji. Tymi wędrówkami kolorowych drobin, ich nieustannym ruchem i błyskawiczną zmianą kierunków rządził doskonały porządek. Oto lewa część ekranu zaczynała się nagle iskrzyć na czerwono, czerwień tam wibrowała, falowała, szalała i nagle w pokoju rozlegał się krzyk: Goool! Dynamo strzeliło! Skąd wiesz, że strzeliło, spytałem zdenerwowany Jewgenija Aleksiejewicza, tym bardziej że w aparacie nie działał również dźwięk. Jak to skąd?, odparł zdumiony, przecież Dynamo ma czerwone koszulki! Po jakimś czasie na drugim krańcu ekranu pojawiło się wielkie stężenie błękitu (kolor Spartaka) i pokój jęknął: Wyrównali! (jako że zebrani kibicowali drużynie Dynamo). W czasie przerwy iskierki uspokoiły się, a nawet znieruchomiały, rozłożone równomiernie na całej powierzchni ekranu, aby potem zerwać się do nowych piruetów i harców, ale zrobiło się późno — i musieliśmy już jechać na zebranie.
To, co połyskuje na tle białych, lodowatych ciemności, to światła „Wargaszowskiej” — najbardziej na północ wysuniętej kopalni Zjednoczenia Workutaugol. 180 kilometrów stąd zaczyna się Morze Karskie (jest ono częścią Oceanu Lodowatego).
Przez wartownię przeszedłem ubrany w górniczą tiełogrejkę, a twarz ukryłem w ogromnej uszance z reniferowej skóry. Potem juz nikt mnie nie pytał o przepustkę czy legitymację, a nawet ktoś uprzejmie wskazał, gdzie jest sala zebrań. Była to standardowa sala z gipsowym Leninem, z transparentami o zwycięstwie komunizmu i stołem prezydialnym pokrytym czerwonym płótnem.
Sala mieściła około trzystu osób. Było pełno. Atmosfera zaciekawienia, ale i pewnego niepokoju: doświadczenie nauczyło tych ludzi, że z władzą zaczynać to nie żarty. Z drugiej strony, w Moskwie ogłosili, że jest nowe myślenie, więc może coś się zmieni.
Od początku zebrania — zamieszanie, tumult, bałagan. Kto ma zebranie prowadzić? Kto ma prawo udzielania innym głosu? Kto ma prawo decydować, że najpierw będzie mówić ten wysoki, a dopiero później ten niski, czy że najpierw ten z końca sali, a dopiero później ta z lewej strony, która od dawna przecież domaga się głosu? I w ogóle — jaki jest cel naszego zebrania? Zebraliśmy się — i co? Ogłosiliśmy strajk — i co?
Od razu rzucał się w oczy brak przywódców. Coraz to ktoś próbował tym zgromadzeniem pokierować. Kozłów! Niech Kozłów prowadzi! Kozłów zbiera myśli, kręci się, duka. Nie może zdecydować się, komu dać pierwszeństwo głosu — temu, który pyta, kiedy wstawią szyby w magazynie nr 5, czy temu, który wykrzykuje na całą salę pytanie, kiedy zostaną opublikowane wszystkie tomy Lenina? Pietrow!, wołają niezadowoleni z Kozłowa. Dawajcie Piętrowa! Ale i Pietrow duka. Pietrow też się poci, też nie wie, co zrobić z napierającą salą.
W końcu jednak znajduje się wyjście. I oczywiście — wiadomo, jakie wyjście. Oczywiście — pojawia się dyrekcja. Kilku dyrektorów wchodzi na salę, na której strajkujący zdążyli już rozpiąć dwa hasła: Precz z biurokracją! Precz z Partokracją! (właśnie tak — małe b, a duże P). Konsterncja wśród strajkujących, ale nie wśród dyrektorów. Dyrektorzy bowiem uśmiechają się ironicznie, jakby chcieli powiedzieć — ano właśnie! precz, precz z nami, a bez nas ani kroku zrobić nie potraficie!
I cóż tu dużo mówić — dyrektorzy mają rację. Nigdzie tak dobrze nie widać podziału społeczeństwa na klasę rządzących i rządzonych jak tutaj. Podział ten zresztą trwa co najmniej od czasów Piotra Wielkiego. Zmieniają się tylko nazwy klas, ale relacja zależności, asymetrii i poddaństwa między nimi pozostaje ta sama. Ot, taka prosta, zdawałoby się, rzecz — wiedza o tym, jak zorganizować i przeprowadzić zebranie — jest już zmonopolizowana przez klasę panującą. I rzeczywiście, po wejściu na salę Naczelny Dyrektor staje za stołem prezydialnym z taką swobodą ruchów i taką władczą pewnością siebie, z jaką Richard Strauss czy Arturo Toscanini stawali za pulpitem dyrygenckim.
Sala cichnie.
Kto prosi o głos?, pyta spokojnie Dyrektor. Podnosi się kilka rąk. Dyrektor ustala kolejność, a kogoś, kto próbuje się wyrwać przed innych, karci i usadza jednym spojrzeniem. Ale przede wszystkim sam zabiera głos.
Zebranie trwa już pięć godzin, mówi, do czego doszliście?
Głosy z sali: Ano, do niczego.
A właśnie, niby to martwi się Dyrektor, właśnie — do niczego. A ja załatwiłem sprawę kopalni. Tak, załatwiłem! Wczoraj wróciłem z Moskwy (tu powiedzieć, że było się w Moskwie, od razu podnosi człowieka o kilka oczek w hierarchii).
Zawiesza głos, wpatruje się w znieruchomiałą salę i po chwili mówi z patosem: Będziemy my, my sami, bez żadnego pośrednictwa Moskwy, eksportować nasz węgiel do Anglii i Ameryki! My, prosto z „Wargaszowskiej”!
Na sali ożywienie, tumult, radość. Co to znaczy — do Ameryki? To znaczy — że dolary! A co to znaczy — dolary? To znaczy wszystko, dosłownie wszystko!
Widzę, jak tych biednych, zmarzniętych ludzi, ludzi, którzy tygodniami nie oglądają światła dziennego, ten człowiek, który wczoraj wrócił z Moskwy, zwodzi i nabiera. Widzę, ale nic nie mogę na to poradzić, nie mogę wstać i zawołać: ludzie, nie wierzcie mu! Nie mogę choćby dlatego, żeby nie odbierać im tej odrobiny ciepła, jaka kryje się w myśli, że „Wargaszowska” będzie eksportować węgiel do Anglii i Ameryki.
Po uchwaleniu, że kończą strajk, Michaił zawiózł mnie zdezelowanym, ale chyżym moskwiczem do miasta, do hotelu. Jest to trzydzieści kilometrów drogi, pokrytej grubym i gładkim lodem. Michaił pędził z szybkością stu kilometrów na godzinę. Jechaliśmy i żyliśmy do pierwszego kamienia, jaki mógł sterczeć przed nami. Na tej drodze przy tej szybkości kamień oznaczał śmierć. Patrząc przed siebie myślałem: aha, więc tak wygląda twój ostatni obraz świata — ta ciemność, te światła reflektorów i ta podnosząca się przed nami błyszcząca klinga lodowatej drogi, która za moment potnie nas na kawałki.