Przyjechałem do Workuty, żeby zobaczyć strajk, ale przyjechałem też, żeby odbyć pielgrzymkę. Bo Workuta jest miejscem męczeństwa, jest miejscem świętym.
W łagrach Workuty zginęły setki tysięcy ludzi. Ilu dokładnie? Tego nikt nie policzy. Pierwszych łagierników przywieziono tu w 1932 roku, ostatnich zwolniono w 1959- Najwięcej ludzi zginęło przy budowie linii kolejowej, którą dziś wywozi się stąd węgiel do Archangielska, Murmańska i Petersburga. To przy tej budowie jeden z oficerów NKWD powiedział: Zabraknie podkładów? Nie szkodzi! Wy posłużycie jako podkłady!
I tak właściwie było. Jest to linia kolejowa, wzdłuż której setkami kilometrów ciągnie się niewidoczny dziś dla gołego oka cmentarz. Tylko ci, którzy pójdą przez dotykającą nasypu tundrę (możliwe jest to tylko przez 2-3 miesiące w roku, kiedy nie ma śniegu), odnajdą w niej to tu, to tam zmurszałe paliki z przybitą drewnianą deszczułką. Jeżeli na deszczułce odczytają na przykład napis A 81, oznacza to, że w tym miejscu jest pochowanych tysiąc ludzi. Te symbole A 52, A 81 potrzebne były księgowym łagrów do statystyk: liczba zabitych i zmarłych pozwalała zmniejszać liczbę wydawanych porcji chleba.
Człowiek nie ginął tu od jakiejś jednej, szczególnej broni, ale był ofiarą struktury okrucieństwa, zbudowanej i nadzorowanej przez NKWD.
Tu, na Północy, największym wrogiem skazańca było (obok NKWD) zimno:
„Straszna, nieludzka, katorżnicza praca. W blasku płonących ognisk, wśród polarnej nocy, migały setki, tysiące łopat, odrzucających zgarnięty spychaczem śnieg na dalszą odległość od toru. Jak długo starczyło rozsądku i sił, by cały czas być w ruchu, tak długo były szansę przeżycia, przetrwania. Ale każdego dnia, wokół roznieconych ognisk, gromadziło się po kilka czy kilkanaście skurczonych, opatulonych we wszystkie posiadane szmaty istot ludzkich. Obsiadali kręgiem zbawcze ciepło płynące od wesoło strzelających szczap i trwali bez ruchu. To były już żywe trupy. Nic nie było w stanie uratować zdrowia i życia tych ludzi. Ogrzewani z jednej strony żarem ogniska, wędzeni gryzącym dymem gorejących gałęzi, z drugiej strony narażeni byli na działanie kilkudziesięciostopniowego mrozu. Żaden organizm nie mógł wytrzymać takich zmian temperatury zachodzących w jego wnętrzu. Rozgrzana w naczyniach krwionośnych twarzy, dłoni, piersi i brzucha krew wpompowywana była osłabionym sercem w doprowadzone prawie do stanu hibernacji ciało. W człowieku coś się działo, czego sam nie mógł określić, ogarniała go senność, mdłości, opanowywał go coraz większy chłód. Przysuwał się więc coraz bliżej ognia, prawie doń wchodził. Po kilku godzinach takiego siedzenia przy ognisku tkwiły już tylko zwłoki lub też dogorywający człowiek. Nie było siły, by ruszyć tych ludzi od ognia. Ani stosowanie przemocy, bicie, ani próby rozruszania tężejących mięśni i stygnącej krwi — nic nie pomagało. Po odciągnięciu siłą od ognia walili się jak kłoda w śnieg i trwali bez ruchu. Nie było dnia, by na nosiłkach nie wniesiono do obozu kilku lub kilkunastu zesztywniałych trupów” (Marian Marek Bilewicz — „Wyszedłem z mroku”).
Chodziłem po ciemnej, mroźnej i zasypanej śniegiem Workucie. Wystarczy przejść do końca głównej ulicy, aby na horyzoncie zobaczyć podłużne, płaskie zabudowania — to baraki starych łagrów. A te dwie wiekowe kobiety na przystanku autobusowym? Która z nich siedziała w łagrze, a która była jej dozorczynią? Wiek i bieda godzi je teraz, niedługo zamarznięta ziemia pogodzi je ostatecznie i na zawsze. Brnę przez zaspy, mijam jednakowe uliczki i domy, nie bardzo już wiem, gdzie jestem. Cały czas mam przed oczyma wizję Mikołaja Fiodorowa.
Fiodorow był filozofem, wizjonerem, wielu Rosjan uważa, że był świętym. Całe życie niczego nie miał, w mroźnym klimacie Rosji nie miał nawet palta. Był bibliotekarzem w Moskwie. Mieszkał w małym pokoiku, spał w nim na twardej skrzyni, pod głowę podkładał sobie książki. Żył w latach 1828-1903. Wszędzie chodził piechotą. Umarł, ponieważ był wielki mróz i ktoś poradził mu, żeby jednak włożył kożuch i pojechał sankami. Na drugi dzień dostał zapalenia płuc i umarł. Fiodorow uważał, że sława i popularność są objawami bezwstydu, i swoje teksty drukował pod pseudonimem, a najczęściej nie drukował wcale. Po śmierci mistrza jego dwaj uczniowie zebrali prace Fiodorowa i wydali je w tomie „Filozofia wspólnej sprawy”, w nakładzie 480 egzemplarzy, i książkę rozdali ludziom.
Fiodorow uważał, że fundamentem wiary chrześcijańskiej jest idea zmartwychwstania, wynikająca z przekonania o wieczności życia.
Przejęty tą myślą, poświęcił się rozważaniom, w jaki sposób wskrzesić wszystkich ludzi zmarłych. Wszystkich, którzy umarli kiedykolwiek, na całej ziemi. Wierzył, że to jest możliwe. Twierdził, że da się to osiągnąć, jeżeli człowiek opanuje siły przyrody. Siły przyrody, póki są ślepe i niezależne, są groźne, przeciwne człowiekowi. Żeby bronić się przed nimi, człowiek rozwinął w sobie instynkt samozachowawczy. Działanie tego instynktu jest źródłem wrogości między ludźmi, wojen, woli zabijania. Jeżeli rozwiniemy naukę i podporządkujemy sobie przyrodę, instynkt samozachowawczy zaniknie — nie będzie czego się bać. Na Ziemi zapanuje królestwo przyjaźni i miłości. Właśnie nauka pozwoli nam wskrzesić wszystkich zmarłych. Ponieważ ludzkość jest jedną rodziną, której nie może przedzielać bariera śmierci. Dopiero zwycięstwo nad śmiercią, wydarcie jej wszystkich, których ona zabrała, będzie prawdziwym triumfem człowieka.
Ale jak wyglądałby powrót zmarłych Workuty? Czy nagle na ulicach miasta pojawiłyby się pędzone przez strażników kolumny nędzarzy? Wygłodniałe, okryte szmatami cienie ludzkie? Pochód szkieletów? Mikołaj Fiodorow marzył, żeby ich wszystkich przywrócić życiu. Ale — jakiemu życiu?
Przy jednej z ulic zobaczyłem drewnianą budkę. Smagły Azerbejdżanin sprzedawał jedyne kwiaty, jakie można tu kupić — czerwone goździki. Wybierz mi, powiedziałem, najładniejsze, jakie masz. Wybrał mi tuzin goździków i zawinął dokładnie w gazetę. Chciałem je gdzieś położyć, ale nie wiedziałem gdzie. Myślałem — wetknę je w jakąś zaspę śniegu, ale wszędzie byli ludzie i czułem, że to będzie niezręcznie. Poszedłem dalej, ale na następnej ulicy — to samo: dużo ludzi. Tymczasem kwiaty zaczęły marznąć i sztywnieć. Chciałem znaleźć jakieś puste podwórko, ale wszędzie bawiły się dzieci. Bałem się, że znajdą goździki i je zabiorą. Dalej błąkałem się po ulicach i zaułkach. Czułem palcami, jak kwiaty robią się sztywne i kruche jak szkło. Więc poszedłem za miasto i tam, już spokojnie, położyłem kwiaty między zaspami śniegu.
JUTRO BUNT BASZKIRÓW
Z Workuty wróciłem do Moskwy, żeby trochę się ogrzać, ale również i po to, aby dowiedzieć się, jakie to nowe wiatry wieją na szczytach władzy.
Przede wszystkim — na szczytach władzy imperialnej. W takim bowiem państwie jak były ZSRR (dzisiaj — WNP, jutro — ?) istnieje warstwa ludzi powołanych do tego, żeby wyłącznie myśleć w skali imperialnej i szerzej — globalnej. Ludziom tym nie można zadawać pytań w rodzaju: Co słychać w Workucie?, ponieważ zupełnie nie potrafią na nie odpowiedzieć. Będą nawet dziwić się: A jakie to ma znaczenie, co słychać w Workucie? Od tego, co tam się dzieje, Imperium nie zawali się!
Oni natomiast istnieją tylko dla jednego celu — aby zapewnić trwałość i rozwój Imperium, niezależnie od tego, jaką obierze ono aktualnie nazwę (a nawet gdyby założyć jego rozpad, ich zadaniem będzie jak najszybciej znowu postawić je na nogi).