Na jednym planie jest chemia, synteza i organika, fenol i materiały wybuchowe. Władcami tego świata są Rosjanie, rządzi nim jakieś ministerstwo w Moskwie.
Inny plan zajmuje rodząca się (a ściślej — odradzająca się) świadomość narodowa Baszkirów.
Bowiem przez świat przetacza się dziś rewolucja nacjonalistyczna. Na jej falach wpłyniemy w wiek XXI. Ale już w tej chwili jej odgłosy docierają również do Baszkirii i poruszają tam wrażliwe i ambitne serca.
Baszkirów jest około miliona. Jakie mają zająć miejsce, jaką przyjąć postawę w świecie współczesnym? Uznać, że po trzystu latach rusyfikacji nie są już Baszkirami? To niemożliwe! Żaden terror, żadne prześladowania i łagry nie wypleniły z Baszkirów ich baszkirskości. Sama rusyfikacja jest też w odwrocie, coraz mniej małych Baszkirów chce uczyć się rosyjskiego. A więc umacniać swoją odrębność, swoje poczucie narodowe? Ale z tego wynikną bardzo poważne konsekwencje! Bo jeśli taki wyzwolony, myślący i świadom swojego interesu narodowego Baszkir rozejrzy się wokół siebie — co zobaczy, co stwierdzi?
Stwierdzi przede wszystkim, że z historycznej Baszkirii, która, jego zdaniem, rozciągała się od Wołgi po Ural, tylko połowa ziem znajduje się w granicach obecnej republiki autonomicznej. Część dawnej Baszkirii należy dziś do Kazachstanu, część do Tatarstanu, a część do Federacji Rosyjskiej (której zresztą i obecna republika Baszkirii jest częścią). Jeżeli świadomy Baszkir wypowie to wszystko głośno, od razu będzie miał trzech wrogów — Tatarów, Kazachów i Rosjan. Rzecz w tym, że nacjonalizm nie może istnieć w stanie bezkonfliktowym, nie może istnieć jako byt wolny od pretensji i roszczeń. Tam, gdzie się objawi nacjonalizm jednego ludu, od razu, jak spod ziemi, wyrosną tego ludu wrogowie, a tym samym powstanie zaczyn konfliktu i wojny.
Jednocześnie, rozglądając się wokół siebie, nasz świadomy Baszkir stwierdzi, że jego piękny, zielony kraj został zamieniony w wielką halę fabryczną, której wyziewy zatruwają powietrze. Rozmyślając nad tym obrotem rzeczy, przypomni on sobie, że nikt go nie pytał, czy godzi się, żeby jego kraj zamienić na zakład chemiczny. Więcej — Baszkir uświadomi sobie, że z tej olbrzymiej, a jakże szkodliwej produkcji chemicznej nie ma on żadnych korzyści, Imperium bowiem nie płaci nic swoim wewnętrznym koloniom. Otóż to — szybko bowiem zda on sobie sprawę z kolonialnego położenia swojej Baszkirii, z tego, że rozkrzewione tu „Agrochimy” i „Chimstroje” trochę przypominają mu Union Miniere w Katandze czy Mifermę w Mauretanii.
Jednakże, doszedłszy do tych wywrotowych i rewolucyjnych stwierdzeń, co Baszkir ma dalej robić? Jak Guliwer budzi się, żeby odkryć, że jest omotany tysiącem nici tak gęsto, iż nie może wykonać żadnego ruchu. Co robić? Zażądać zamknięcia fabryk? Przecież tu mieści się blisko połowa produkcji chemicznej całego Imperium! Wsiąść na konia, wynieść się w góry? A co tam robić, z czego żyć?
Świadomość myślącego Baszkira jest rozdwojona, pogrążona w sprzecznościach. Rośnie w nim pragnienie samodzielności i nie widzi drogi, żeby je zaspokoić. Ma pewność, że siedzi na worku złota, ale jest biedakiem. Nawet na dużych mapach Imperium jego mała, prywatna ojczyzna jest roztopiona, zagubiona w wielkich przestrzeniach. Baszkir chce ją odnaleźć, zakreślić jej granice, ogrodzić ją wysokim płotem. Jemu też udziela się ów panujący wśród innych mniejszych narodów Imperium nastrój — przede wszystkim odłączyć się, oddzielić chińskim murem, tak jakby oddech każdego innoplemieńca zatruwał powietrze jak fenol. Bo w swoich rozbudzonych ambicjach Baszkir nie jest sam. Imperium przypomina dziś powierzchnię jeziora, na którego dnie zaczyna ożywać wulkan. Na spokojnej, gładkiej wodzie raptem pojawiają się bąble. Z czasem jest ich coraz więcej. Tu i tam woda zaczyna wrzeć. W głębi słychać stłumione pomruki.
Takich małych narodów i plemion jak Baszkirzy jest dziś w Imperium dziesiątki. I wszystkie one coraz uporczywiej i śmielej myślą nad tym, jakby wziąć udział w uczcie bogów. Zastanawiają się nad tym w chwilach optymizmu. Ale potem przychodzi czas zwątpienia, rozpaczliwe poczucie bezsiły i długie okresy załamania.
Rim Achmedow. Dał mi swoją książkę „Słowo o rzekach, jeziorach i trawach”, wydaną w 1990 r. w Ufie. Ludzie na różne sposoby rozwiązywali tu problem: system a ja. Jedni władzę popierali, inni byli w opozycji, a wielu po prostu szukało sobie jakiegoś azylu — im dalej od polityki, tym lepiej (być może najdalej na tej drodze zaszło pewne małżeństwo zoologów w b. Leningradzie, które jako przedmiot specjalizacji obrało sobie mimikę małp).
Pozornie, ale tylko pozornie, takim tematem-azylem była przyroda. Mistrzem opisów przyrody był za życia Stalina Michaił Priszwin. W dobie, kiedy nie było jeszcze telewizji ani kolorowej fotografii, proza Priszwina nie miała konkurentów i lśniła wszystkimi kolorami jesiennego lasu, kamyków na dnie strumieni, grzybich kapturów i ptasich piór. Myślałem, że te opisy kropel rosy i kwiatu czeremchy były rodzajem uniku, spokojnego azylu. Powiedziałem o tym poetce rosyjskiej Gali Korniłowej. Ależ skąd! — zaprotestowała. To było pisanie opozycyjne! Kremlowi chodziło o to, żeby zniszczyć nasz język, a język Priszwina był bogaty, wspanialy. Chcieli, żeby wszystko było nijakie, bez wyrazu, szare, a u niego Rosja jest taka barwna, okazała, niepowtarzalna! Myśmy w tych latach czytali Priszwina, żeby nie zapominać naszego prawdziwego języka, bo zastępowano go nowomową.
I coś podobnego jest z prozą Rima Achmedowa. Rim nie pisze o osiągnięciach władzy radzieckiej — o chemii, o przewodach plastikowych, o kranach i garbnikach. Rim tego w ogóle nie dostrzega. Przeciwnie, w opozycji do niszczycieli jego Baszkirii opisuje to, co jeszcze ocalało z jej przyrody, więc leszcze w rzece Sutołoka, drzewa na górze Nurtau, polną, ukwieconą drogę do chutoru Janty-Turmusz. Pływa łódką albo z namiotem i psem wędruje po swoim kraju.
Jego ulubioną rośliną są trawy. Achmedow jest zielarzem, zbiera trawy, suszy je, miesza, czymś tam doprawia i robi lekarstwa. Mówi mi, że jeżeli jest jedno lekarstwo dla wszystkich, to znaczy, że jest ono złe i nie może być skuteczne. Każde lekarstwo musi być dobrane indywidualnie, po rozmowie z chorym. Rozmowa taka jest potrzebna, aby w zależności od osoby dobrać jej taki rodzaj trawy, który rozbudzi w niej siły do walki z chorobą. Bez tego wyleczenie jest niemożliwe.
Stworzeniem, które Achmedow najlepiej z dzieciństwa pamięta, jest mały złotozielony żuczek — Cryptocephalus sericeus. Rim znalazł go na liściu głuchej pokrzywy, głuchej — to znaczy takiej, która nie parzy.
I choć przeżył już sześćdziesiąt lat, nigdy więcej nie udało mu się takiego żuczka znaleźć.
MISTERIUM ROSYJSKIE
Ufa — to początek mojej uralsko-syberyjskiej podróży. Trasa: Moskwa—Ufa—Swierdłowsk—Irkuck— —Jakuck—Magadan—Norylsk—Moskwa. Łącznie (wliczając doraźne, lokalne wyprawy) około 20 tysięcy kilometrów przez śnieżną pustynię. O tej porze roku (jest kwiecień) nawet tutejsze rzeki to tylko ciągnące się setkami kilometrów bryły lodu. I tylko od czasu do czasu, jak oazy na Gobi czy Saharze — miasta, zamknięte w sobie, żyjące własnym życiem, jakby nie powiązane, nie połączone z niczym.
Świat jest już przyzwyczajony do tego, że płonie Kaukaz, że raz po raz wybuchają krwawe zamieszki w republikach azjatyckich (Tadżykistan, Uzbekistan itd.), że walki toczą się po obu stronach Dniestru. Wszystkie te kolizje, ruchawki i wojny to konflikty na odległych peryferiach byłego ZSRR, to zdarzenia, które dzieją się niejako na zewnątrz Rosji, poza jej organizmem.