Выбрать главу

Wyszedłem na dwór, była mroźna, gwiaździsta noc, piękna, bo bez wiatru. Wracałem do hotelu, który leżał w tym samym kierunku co jezioro Bajkał. Wczoraj, z Olegiem Woroninem, wspaniałym, dzielnym, młodym naukowcem tutejszego uniwersytetu, pojechaliśmy autobusem nad jezioro, do miejscowości Listwianka. Padał gęsty deszcz ze śniegiem, przysłaniając wszystko.

Jezioro zamarznięte, z lodu wystają zardzewiałe kadłuby barek. Drugiego brzegu nie widać, nawet całej Listwianki dobrze nie widać. W osadzie są dwa sklepy i bar — wszystko zamknięte. Ani się gdzie podziać, ani co z sobą zrobić. Czekając na autobus, chodziliśmy kilka godzin po pustej drodze. Podobno jest tu wszędzie pięknie, góry, las, woda, ale trzeba przyjechać w lecie, kiedy jest słońce.

Wróciliśmy do miasta ledwie żywi, właściwie Bajkału nie widziałem na oczy. Ale kupiłem w Irkucku książkę, z której się mogę o nim wiele dowiedzieć. Autor — G. I. Gagazji pisze, że Bajkał jest bardzo głębokim jeziorem, ma masę wody. Zapytuje — gdyby ludzkość miała do dyspozycji tylko wodę z Bajkału, jak długo mogłaby jeszcze żyć? I odpowiada: czterdzieści lat.

SKACZĄC PRZEZ KAŁUŻE

Jak masz na imię?

Tania.

A ile masz lat?

Za dwa miesiące skończę dziesięć.

Co teraz robisz?

Teraz? W tej chwili? Bawię się.

A jak się bawisz?

Przeskakuję kałuże.

I nie boisz się, że wpadniesz pod samochód?

Przecież tu żaden samochód nie przejedzie!

Tania ma rację. Od wczoraj zelżał mróz, w południe jest nawet dwa stopnie ciepła i całe miasto pogrąża się w błocie. Miasto Jakuck, prawdziwy syberyjski Kuwejt, stolica przebogatej, leżącej na złocie i diamentach republiki. Połowa tych wszystkich diamentowo-brylantowych cudów, którymi zdobią się bogate panie na całym świecie albo które można oglądać na wystawach sklepów jubilerskich Nowego Jorku, Paryża i Amsterdamu, pochodzi właśnie z Jakucji (nie mówiąc o diamentach, których używa się przy wierceniach geologicznych i skrawaniu metali).

Tania ma bladą twarzyczkę. Zimą ciągle tu ciemno, a nawet kiedy pokaże się słońce, nie czuje się, żeby ono grzało, świeci jasno, razi w oczy, ale jest dalekie i chłodne. Dziewczynka ubrana jest w przykusy płaszcz w dużą zielonobrązową kratę. Trudno, przecież nie można mieć co roku nowego płaszcza. Skąd by mama wzięła na to pieniądze? A nawet gdyby miała tyle pieniędzy — Tania uśmiecha się marzycielsko — to kto będzie stać w kolejkach i czekać, aż do Jakucka przywiozą płaszcze dokładnie dla dziesięcioletnich dziewczynek? W dodatku tak szczupłych i wysokich.

Tania to wszystko bardzo dorośle rozważa i osądza.

Tak samo ze skakaniem przez kałuże. Skakać trzeba tak dokładnie i celnie, żeby nie wpaść do wody i nie zamoczyć butów, bo skąd wziąć buty na zmianę?

Pewnie, zgadzam się, w dodatku mogłabyś się zaziębić i dostać grypy.

Zaziębić się?, zdumiewa się dziewczynka, teraz, kiedy już topnieją lody i robi się ciepło? Ty pewnie nie wiesz, co to jest prawdziwe zimno.

I mała Sybiraczka patrzy z wyraźną, choć dyskretną wyższością na człowieka, który jest już starszy, ale zdaje się nie mieć pojęcia, co to jest wielki mróz.

Wielki mróz, tłumaczy mi, poznaje się po tym, że w powietrzu wisi jasna, świecąca mgła. Kiedy człowiek idzie, w tej mgle robi się korytarz. Korytarz ma kształt sylwetki przechodzącej osoby. Człowiek przechodzi, ale korytarz zostaje, tkwi w mgle nieruchomo. Wielkie chłopisko robi wielki korytarz, a małe dziecko — mały korytarzyk. Tania robi wąski korytarz, ponieważ jest szczupła, ale, jak na jej wiek, jest to korytarz wysoki — to zrozumiałe, przecież dziewczynka jest najwyższa w klasie. Idąc rano, według tych korytarzy Tania orientuje się, czy jej koleżanki poszły już do szkoły — wszystkie wiedzą, jak wyglądają korytarze ich najbliższych sąsiadek i przyjaciółek.

A oto szeroki, niski korytarz o wyraźnej, zdecydowanej linii — znak, że poszła już Kławdia Matwiejewna, kierowniczka szkoły.

Jeżeli rano nie ma żadnych korytarzy, które wysokością odpowiadałyby wzrostowi uczniów z podstawówki, to znaczy, że mróz jest tak wielki, iż nie ma lekcji i dzieci siedzą w domu.

Czasem widzi się korytarz, który jest bardzo nierówny i potem nagle się urywa. To znaczy — Tania zniża głos — że szedł jakiś pijak, potknął się i upadł. W wielki mróz pijacy często zamarzają. Wtedy taki korytarz wygląda jak ślepa uliczka.

Wcale nie żałuję, że przyjechałem do Jakucka, skoro mogłem tu spotkać taką wspaniałą, mądrą dziewczynkę, i to spotkać przypadkowo, kiedy chodziłem ulicami dzielnicy, która nazywa się Założnaja. Po prostu Tania była jedyną żywą istotą, jaką zobaczyłem w pustym pejzażu tej dzielnicy (było południe, ludzie o tej porze są w pracy), a ponieważ zgubiłem drogę, chciałem spytać, którędy iść do ulicy Krupskiej, gdzie miałem spotkanie.

A to ja cię zaprowadzę, powiedziała ochoczo Tania, bo możesz sam nie trafić. W praktyce oznaczało to, że musiałem przyłączyć się do jej zabawy, ponieważ dojść do ulicy Krupskiej można tylko w jeden sposób — skacząc przez kałuże.

Oto dzielnica Założnaja:

prostopadle wytyczone szerokie ulice. Ani tu asfaltu, ani nawet bruku. Każda z tych ulic jest podłużnym, płaskim, grząskim archipelagiem kałuż, bajorek, błotnistych zastoisk. Nie ma chodników, nie ma nawet kładek z desek, jakie były u nas w Pińsku. Wzdłuż tych ulic stoją drewniane, parterowe domki. Są to stare domki, ich drewno jest sczerniałe, mokre, próchniejące. Okna maleńkie, szyby grube w ramach wyłożonych watą, wojłokiem, szmatami. Z powodu tych szyb ma się wrażenie, że domki te patrzą na nas jakby przez grube okulary noszone przez babcie, które ledwie widzą.

W dzielnicy Założnej mróz jest zbawieniem.

Mróz trzyma tu otoczenie, środowisko, glebę w rygorystycznej dyscyplinie, w żelaznym porządku, w mocnej i stabilnej równowadze. Osadzone na zamarzniętej, twardej jak beton ziemi, domy stoją prosto i pewnie, po ulicach można chodzić i jeździć, koła nie grzęzną w oślizłych trzęsawiskach, buty nie zostają w mazistej brei.

Wystarczy jednak, żeby przyszedł dzień taki jak ten, w którym spotkałem Tanie, to znaczy: wystarczy, żeby przyszło ciepło.

Wypuszczone z uchwytów mrozu domki wiotczeją i osuwają się w głąb ziemi. Domki te już od wielu lat stoją znacznie poniżej poziomu ulicy, ponieważ, postawione kiedyś na wieczne] zmarzlinie, swoim ciepłem wyrobiły sobie w zlodowaciałej glebie nisze, w których z każdym rokiem pogrążają się coraz bardziej. Każdy domek stoi w osobnym i coraz głębszym dołku.

Teraz fala kwietniowego ciepła uderza w dzielnicę Założną i jej koślawe, biedne domki wykrzywiają się, pokracznieją, rozłażą i przysiadają jeszcze niżej ziemi. Cała dzielnica kurczy się, maleje, zapada tak, że w niektórych miejscach widzimy już tylko dachy — jakby wielka flota łodzi podwodnych stopniowo zanurzała się w morzu.

A to widzisz?, pyta Tania.

Spojrzałem tam, gdzie pokazywała mi ręką, i zobaczyłem rzecz następującą: rozmarznięte, rozpaciane błocko zaczyna z ulicy wężykami, strumykami, rowkami, szczelinami spływać wprost do stojących tu domków. Przyroda jest na Syberii ekstremalna, wszystko jest tu gwałtowne i skrajne, więc jeżeli błoto w Jakucku zalewa domy, to nie jest to żadne kapanie, ciurkanie rozwodnionej szarociemnej mazi, tylko atak rozpacianej lawiny, która nagle i niepowstrzymanie rusza w kierunku ganków i drzwi, zapełnia przejścia i podwórza. Ulice jakby występują z brzegów i wlewają się do domków Założnej.