W domu chodzi się w błocie, błoto pokrywa podłogę, jest wszędzie. Trochę nieprzyjemnie pachnie, dodaje Tania, bo Założna nie ma kanalizacji, więc w tym wszystkim są różne rzeczy, marszczy czoło, szuka odpowiednich słów, w końcu kapituluje i stwierdza — po prostu różne rzeczy.
Jeszcze na jedno mam zwrócić uwagę, na wetknięte w ziemię to tu, to tam tabliczki, ostrzegające, że nigdzie nie wolno tu kopać. Dlaczego? A dlatego, że przewody elektryczne idą ot tak, po prostu włożone w ziemię, i jeżeli ktoś wbije łopatę i trafi w drut, to prąd go zabije. Tak że w Założnej można utytłać się po pas, uszargać i umazać w błocie, ale także wpaść do ścieku, a nawet — zginąć. Dlatego zimą jest bezpieczniej, zimą nikomu nie przyjdzie do głowy kopać ziemię.
Już dochodząc do ulicy Krupskiej, spotkaliśmy przy jakimś domku babcię, która dziarskimi ruchami próbowała miotłą zatrzymać potok wypełzającego na ganek błota.
Ciężka praca, powiedziałem, żeby zacząć rozmowę.
A, odparła wzruszając ramionami, zawsze wiosna taka straszna. Wszystko płynie.
Zapanowało milczenie.
Jak się żyje?, zadałem najbardziej banalne i idiotyczne pytanie, ot, żeby jakoś podtrzymać rozmowę.
Babcia wyprostowała się, wsparła ręce na trzonku miotły, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się nawet i powiedziała rzecz, która jest samym sednem rosyjskiej filozofii życia: Kak żywiom?, powtórzyła z namysłem i dodała głosem, w którym była i duma, i determinacja, i cierpienie, i radość — Dyszym!
Podobnie jak dzielnice slumsów w Ameryce Łacińskiej (Favelas w Rio de Janeiro, Callapas w Santiago de Chile itd.) dzielnica Założna w Jakucku jest zamkniętą strukturą. Bieda, brud i błoto tworzą tu jednolity, koherentny, spójny krajobraz, w którym wszystkie elementy wiążą się wzajemnie, są współzależne. Jak okiem sięgnąć, nie ma tu żadnych kontrastów, żaden symbol dobrobytu nie wynosi się ponad pejzaż ubóstwa. Istotą takich zamkniętych struktur jest to, że nie można tu poprawić jakiejś jednej poszczególnej rzeczy — natychmiast na przeszkodzie staną inne elementy i ogniwa struktury. Nie można na przykład sprawić, aby ludzie mieli czyste buty: wszechobecne błocko na to nie pozwoli.
Dzielnicę Założna można tylko zburzyć, a jej mieszkańców przenieść do nowych domów. Rzecz jednak w tym, że te nowe, ostatnio zbudowane domy nie są wiele lepsze. Być może są nawet gorsze. Ledwie zbudowane bloki z wielkiej płyty są już krzywe, popękane, tynk płatami poodpadał ze ścian. Woda ciepła i zimna, cała kanalizacja prowadzona jest rurami, które biegną na zewnątrz domów i przecinają podwórza, place, ulice we wszystkich kierunkach. Rury te, owinięte w pakuły i szmaty, w różne blachy i taśmy metalowe, powiązane dodatkowo drutem i sznurami — widać wszędzie.
Rury często pękają. Jeżeli jest zima (dziewięć miesięcy w roku), w miejscu pęknięcia tworzy się szybko ogromna góra lodowa, której nikt później nie usuwa. Góry te widać to tu, to tam — masywne, ciężkie, połyskujące w słońcu. Ta gmatwanina rur, przewodów, kolanek, kranów, wśród której przechodzą ulice, sprawia, że nowe dzielnice Jakucka wyglądają jak wielkie hale fabryczne, których nie zdążono jeszcze pokryć dachem.
W jednej z takich hal-dzielnic stoi długa, cierpliwa kolejka. Podchodzę bliżej, do stoiska, przy którym pracują dwie ubrane w białe fartuchy sprzedawczynie. Chcę zobaczyć, co sprzedają, na co czeka ten tłum skulonych i tupiących nogami ludzi. Sprzedają tort. Jeden rodzaj tortu, jeden typ, z jednym, identycznym wzorkiem z różowego kremu. Tort bierze się ot tak prosto w ręce. Ciasto nie rozleci się, jest zamarznięte na kość.
Zamiast diamentów, złota i Kuwejtu znalazłem więc dzielnicę Założną i całe biedne miasto. Gdyby Jakuck miał diamenty! Ale on ich nie ogląda i nie dotyka. Wprost z kopalń są one wywożone do Moskwy, aby opłacać nimi produkcję czołgów i rakiet i światową politykę Imperium.
Wracam na ulicę Oktiabrską, do swojego hotelu. Mój pokój ma numer 506. Żeby otworzyć drzwi, trzeba wiele razy starać się przekręcić klucz. Od 8 do 16 prób. Wynik 8 jest optymistyczny, ale wynik 16 też jest w jakiś sposób optymistyczny, gdyż za szesnastym razem otworzą się już na pewno. Najgorzej, że nie dają się zamknąć od wewnątrz, a są tak zawieszone, że nie zamknięte same otwierają się na korytarz. Nie miałem wyjścia i poprosiłem lokatora sąsiedniego pokoju (Buriat, technik), aby zamknął moje drzwi. Odtąd utarł się pewien rytuał: pukałem do sąsiada, sąsiad wychodził, razem otwieraliśmy drzwi, sąsiad zamykał.
W małej łazieneczce w kranie nad umywalką jest woda zimna i gorąca, natomiast w prysznicu — tylko gorąca. Nie wiedząc o tym, otworzyłem prysznic. Z hukiem lunął kipiący wrzątek. Ponieważ w łazience i w pokoju jest zimno, natychmiast buchnęła para, zrobiło się biało. Straciłem widoczność. Rzuciłem się do prysznica, ale nie dał się zakręcić. Rzuciłem się do okna, żeby wypuścić parę, ale okno nie otwiera się, jest zalepione plastrami, a klamka do otwierania — wyjęta i zabrana. Jeżeli otworzę drzwi, para buchnie na korytarz, wywołam zamieszanie i skandal. Ale dlaczego skandal? Jaka w tym moja wina? Już myślę o tym, jak tu tłumaczyć się i bronić. Tak w tym kraju wszystko jest jakoś pomyślane, ustawione, ułożone, że szary człowiek, cokolwiek by robił, w jakim by znalazł się położeniu, w jakich tarapatach i biedach — zawsze będzie mieć poczucie winy. Ponieważ (jak powiedziałem) w pokoju jest zimno, para natychmiast skrapla się na ścianach, na szybach, na szkle jakiegoś obrazka i na kawałku lusterka. Robię jeszcze wysiłek tak wielki, że mokry, wpół uduszony i poparzony wkońcu zakręcam kran prysznica, przysięgając sobie niczego więcej nie dotykać. Wilgotno, wszędzie pełno wody, ale przez moment trochę cieplej.
Wyszedłem na korytarz, żeby sprawdzić, czy nikt nie zauważył kataklizmu, który wstrząsnął moim pokojem. Ale było pusto, martwo. W świetlicy włączony był telewizor, którego nikt nie oglądał. Pisarz Włodzimierz Sołouchin mówił: „Z winy Lenina w Związku Radzieckim popłynęła rzeka krwi, wylał się ocean krwi”. Pisarz powiedział, że zginęło 66 milionów ludzi, nie licząc ofiar drugiej wojny światowej. „To wszystko, powiedział Sołouchin, zrobiono w imię stworzenia raju na ziemi. I zakończył „Raju! Ha, ha! A dziś chodzimy bez spodni”.
Po nim wystąpił robotnik, który, mimo iż Lenin się już nie liczy, z dumą poinformował, że właśnie przeczytał 55 tomów Włodzimierza Iljicza zaledwie w kilka wieczorów. „To bardzo proste, powiedział wyraźnie z siebie zadowolony, każdy tom czytałem nie dłużej niż godzinę. Po prostu wiedziałem, że Lenin najważniejsze rzeczy w swoich tekstach pisał kursywą. Więc szybko kartkowałem książki i czytałem tylko kursywę. Wszystkim radzę!”, zachęcał pustą salę hotelu Jakuck”.
Na koniec Jurij Lubimow, dyrektor moskiewskiego teatru Na Tagance, powiedział tonem krytyki, ale i z rozpaczą: „Straciliśmy rozum, straciliśmy sumienie, straciliśmy honor. Rozglądam się wokół i widzę barbarzyństwo!”. Potężny, aktorski głos Lubimowa wypełniał świetlicę, wychodził na korytarz i hol.
W holu jedyną gazetą zagraniczną, jaką sprzedawał hotelowy kiosk, była francuska „L’Humanite”. Kupiłem gazetę dla jednego zdjęcia, na które normalnie nie zwróciłbym najmniejszej uwagi. Ale teraz siedziałem w swoim pokoju i wpatrywałem się w fotografię na ostatniej stronicy. Na zdjęciu widać było elegancką i czystą autostradę L’Autoroute A6, którą ciągnęły nie kończące się kolumny eleganckich i czystych samochodów. Wszystko mnie nagle fascynowało: i białe pasy na jezdni, i duże, wyraźne napisy, i jasne światła latarń. Wszystko było umyte, wszystko wyczyszczone, wszystko do siebie pasowało.