Выбрать главу

Garanin rozstrzeliwał kilku, kilkunastu, a czasem kilkudziesięciu ludzi dziennie. Mordując, śmiał się albo śpiewał wesołe czastuszki. Beria kazał go rozstrzelać nagle i nie wiadomo dlaczego, niby japońskiego szpiega. A można przecież sądzić, że ten tęgi, rosły osiłek, syn białoruskiego chłopa, kowal z zawodu, półanalfabeta, nie wiedział nawet, że istnieje taki kraj — Japonia.

Przyjeżdżając do Magadanu, miałem ze sobą numery trzech telefonów. Zadzwoniłem. Pierwszy telefon — młody, męski głos odpowiedział, że ta kobieta już nie żyje. Drugi — cisza, nikt nie podnosił słuchawki. Wykręciłem trzeci numer: 23344. Odezwał się niski, pogodny głos. Przedstawiłem się i usłyszałem odpowiedź tak życzliwą, nawet — radosną, jakby tamten, po drugiej stronie linii (nie znałem go osobiście), czekał latami na moją wizytę. Umówiliśmy się na spotkanie. Spróbuje pożyczyć gdzieś wóz terenowy, abyśmy mogli trochę pojeździć, coś zobaczyć.

Rano przyjechał zielony gazik. Kierowcą była kobieta, która powiedziała, że ma 47 lat. Dziwne, ale nie zapamiętałem jej imienia (może nie podała go w ogóle), tylko ten wiek. 47 lat wyglądała na masywną, krzepką niewiastę, w której wszystko było wysunięte do przodu, wypukłe, wybałuszone, przede wszystkim — oczy i piersi. Miała potężne, silne ramiona i nie mogłem wyobrazić sobie rozmiarów mężczyzny, przy którym poczułaby się nieśmiałym, słabym maleństwem. Nic (a myślę również, że nikt) nie mogłoby się jej oprzeć.

Koło kierowcy siedział mój wczorajszy rozmówca — Albert Miłtachutdinow, pisarz, który spędził na Kołymie całe dorosłe życie — ponad 30 lat — zajmując się tu pisaniem, a także geografią tej części Syberii. (Ponieważ na Kołymę można było kiedyś dostać się tylko od strony morza, utarło się mówić o niej jak o wyspie, co jeszcze bardziej podkreślało izolację tego miejsca od reszty świata. Kto wyjeżdżał z Kołymy, mówił: jadę na kontynent.)

Pojechali!, powiedziała pytając-rozkazując 47 lat. Ledwie ruszyliśmy, zaczęła zachwycać się Rumunami. Molodcy Rumyni!, wołała. Obcięli Ceausescu głowę! (Choć było to już dawno, nadal robiło to na niej wrażenie.) Kiedy obetniemy głowy tym, co siedzą na Kremlu?

Od razu — obciąć głowy. Pomyślałem: jestem na Kołymie, tu się mówi takim językiem. Byłem przerażony nie tyle jej słowami, ile faktem, że trzymając kierownicę jedną ręką, drugą pokazywała, jak należy obcinać głowy, a jechaliśmy ulicą o tak strasznych dziurach, wybojach i rozpadliskach, że czułem się jak astronauta w komorze próżniowej — jechałem nie wiedząc, gdzie mam głowę, gdzie nogi, to wóz stawał sztorcem, jakby startując w niebo, to leciał w bezdenną przepaść. Ale 47 lat nie przejmowała się drogą, miała ważniejszy problem. Ach, jak oni nas duraczyli!, mówiła z wściekłością. Jak oni nas duraczyli!

Jej impet, jej furia, wszystkie działa jej nienawiści były wymierzone w Kreml. Tam byli ci, którzy przez 47 lat robili z niej idiotkę, głosząc jakieś niestworzone rzeczy, w które kazali jej wierzyć.

Ale my ich dostaniemy! — upajała się swoja oślepiającą, gniewną wizją.

Dojechaliśmy do Zatoki Nogajewa i zatrzymaliśmy się nad wodą, koło porzuconych, rdzewiejących kutrów. Jest to miejsce-symbol, miejsce-dokument, o takim ciężarze, jak brama do obozu w Oświęcimiu czy rampa kolejowa w Treblince. Ta zatoka, brama i rampa są to trzy różne scenografie tej samej sceny: zejścia do piekieł.

Spośród milionów ludzi, których wyrzucono na ten kamienisty, zasypany żwirem brzeg, na którym teraz stoimy, trzy miliony nie wróciły już nigdy.

Zatoka wygląda jak wielkie jezioro o spokojnej, szarobrunatnej powierzchni. Wejście do niej, z Morza Ochockiego, które oddziela ją od Japonii, jest tak wąskie, że, jak mówią, nawet w okresie sztormów nie ma tu wielkiej fali. Ze wszystkich stron widać ciemnoszare, niemal czarne wzgórza o łagodnych zboczach, nagie, bez śladu zieleni, jakby dawno porzucone hałdy węgla lub żużlu. Świat ponury, monotonny, martwy. Bez drzew, bez ptaków. Nie widać żadnego ruchu, nie słychać żadnych odgłosów. Chmury niskie, pełzające ziemią, zawsze jakby ciągnęły w naszym kierunku, na nas. To otoczenie prowokuje do skrajnych zachowań, można tu wpaść w szał, w obłęd albo w najbardziej przygniatającą depresję; najtrudniej ocalić normalność i wiarę, że natura może być życzliwa, że nie chce nas się pozbyć. W takim miejscu jak Kołyma przyroda brata się z oprawcą, pomaga mu w niszczeniu bezbronnej i niewinnej ofiary, wysługuje się zbrodniarzom, płaszczy się przed nimi, podsuwając im coraz to nowe narzędzia tortur — trzaskający mróz, lodowate wichry, piętrowe śniegi, ogromne, nie dające się przejść zimne pustynie.

Więc do tej zatoki dopływały statki wiozące w swoich lukach stłoczonych, półżywych z głodu i duchoty więźniów. Ci, którzy jeszcze poruszali się, schodzili trapami na brzeg. Wtedy właśnie po raz pierwszy widzieli zatokę. Pierwsze wrażenie odnotowane w dziesiątkach wspomnień: stąd się już nie wróci. Formowano ich w kolumny. Zaczynało się liczenie więźniów. Wielu strażników było właściwie analfabetami, dodawanie większych liczb sprawiało im ogromne trudności. Apel trwał godzinami. Półnadzy zesłańcy stali nieruchomo, chłostani wichurą, w śnieżycy. Wreszcie rozlegało się rutynowe ostrzeżenie konwojentów: Krok w lewo lub krok w prawo uważa się za próbę ucieczki — strzelamy bez uprzedzenia! Formuła ta była identyczna na całym obszarze ZSRR. Dwustumilionowy naród musiał kroczyć zwartą kolumną w nakazanym kierunku. Każde odchylenie w lewo lub w prawo oznaczało śmierć.

Znad zatoki pędzono ich teraz główną ulicą Magadanu, przy której stoi dziś mój hotel. Była to pierwsza ulica w mieście. Zbudował ją Berzin i dał jej swoje nazwisko — szefowie NKWD dawali swoje nazwiska miastom, placom, fabrykom, szkołom, z wolna (czy nawet — szybko) powstawał prawdziwy NKWD-land. W 1935 roku Berzin otworzył w Magadanie Park Kultury, dając mu nazwisko swojego przełożonego, szefa NKWD —Jagody. W trzy lata później i Berzin, i Jagoda zostali rozstrzelani. Ulicę Berzina nazwano ulicą Stalina, a Park Jagody dostał imię nowego szefa NKWD —Jeżowa. W rok później rozstrzelano Jeżowa i park dostał imię Stalina. W 1956 roku ulicę Stalina zamieniono na Marksa, a park Stalina nazwano parkiem Lenina. Na jak długo — nie wiadomo. Rada miejska wpadła jednak na dobry pomysł i nadaje ulicom nazwy apolityczne. Jest więc Gazetnaja, Pocztowaja, Garażnaja, Nabiereżnaja. Przecież gazety, poczta, garaże i nabrzeża będą zawsze.

Umęczone kolumny, po przejściu ulicą Berzina-Stalina, znikały w bramach łagrów tranzytowych, których w mieście i najbliższej okolicy istniało kilka. W Magadanie było do niedawna zaledwie parę murowanych budynków i całe miasto, składające się z licznych drewnianych domków, nad którymi wznosiły się wieżyczki strażnicze, wyglądało jak wielki, rozrzucony na wzgórzach łagier, zimą zasypany śniegiem, latem tonący w błocie.

Po kilku dniach więzienne kolumny szły dalej, popędzane krzykiem konwojentów, kolbami, ujadaniem psów. Najważniejsze było dojść na miejsce, bo kto osłabł i padał — był dobijany. Kolumny posuwały się w głąb Kołymy, do wyznaczonych im obozów i prymitywnych, łopatami i kilofami drążonych kopalń złota, platyny, srebra, ołowiu, uranu. Ruszały z Magadanu czasem codziennie, czasem co tydzień, przez dziesiątki lat, jedna za drugą, setna za setną, tysięczna za tysięczną, idąc do miejsc przeznaczenia jedyną tu drogą — Północną — i kolejno znikając w wiecznie panującej, gęstej i zimnej mgle.