Ale i ten sposób nie uwolnił mnie od spotkań z coraz to nowymi tandemami dobrze zbudowanych ludzi w szarych garniturach. Było to tak, jakbym idąc niechcący naciskał jakiś sekretny kamień i uwalniał niewidoczną sprężynę, która wyrzucała w moją stronę dwóch bliźniaczo podobnych ludzi. Cofałem się lub skręcałem w bok, a oni z równą szybkością, z jaką się pojawiali — natychmiast znikali.
Nadal wszędzie było pusto.
Zerwał się przedwieczorny wiatr, w panującej tu ciszy słychać było tylko jego sporadyczne poszumy i zawodzenia. Szedłem przez plac Soborowy, minąwszy po drodze olbrzymi Sobór Uspieński i wyniosłą dzwonnicę Iwana Wielkiego. Człowiek wszędzie czuje się tu mały, przygnieciony ogromem tych świątyń, oszołomiony ich unikalną architekturą.
W końcu doszedłem do Wieży Borowickiej, bardzo strzeżonej, bo przez jej bramę wjeżdżają na Kreml najwyżsi przywódcy. Chciałem zobaczyć to miejsce, bo właśnie czytałem książkę o Berii, a 25 czerwca 1953 Beria wjechał tędy na Kreml po raz ostatni. Stalin nie żył już od czterech miesięcy. Jego miejsce zajął Chruszczow. Chruszczow bał się, że Beria go zastrzeli i obejmie władzę, więc chciał uprzedzić ten cios i aresztować Berię. W książce, o której wspomniałem („Beria: koniec kariery”), ówczesny dowódca okręgu Moskwy, marszałek K. G. Moskalenko, wspomina: „25 czerwca o 9-ej rano z Kremla zadzwonił do mnie Chruszczow. Powiedział, żebym wziął zaufanych łudzi i przyjechał na Kreml do gabinetu premiera Malenkowa, w którym kiedyś urzędował Stalin. Dodał, żebym wziął ze sobą mapy, a także cygara. Powiedziałem, że nie palę, rzuciłem palenie jeszcze w czasie wojny. Chruszczow roześmiał się i powiedział, że będą potrzebne cygara, ale nie te, które mam na myśli. Dopiero wówczas domyśliłem się, że chodzi o to, abym wziął ze sobą broń”.
Chruszczow mówi o cygarach, nie może powiedzieć o pistoletach, ponieważ wszyscy wszystkich podsłuchują, sprawa może się od razu wydać.
O 11-ej Moskalenko i jego ludzie przyjeżdżają limuzyną marszałka Bułganina (wówczas — ministra obrony) na Kreml. Czekają. „Po kilku minutach wyszli do nas Chruszczow, Bułganin, Malenkow i Mołotow. Zaczęli opowiadać, że w ostatnim okresie Beria zachowuje się bezczelnie wobec innych członków Biura Politycznego, szpieguje ich, podsłuchuje rozmowy telefoniczne, szpicluje, podpatruje, kto do kogo jeździ, z kim spotykają się członkowie Biura, odnosi się do nich grubiańsko itd. Powiedzieli nam, że zaraz odbędzie się posiedzenie Biura Politycznego i że wówczas na dany nam sygnał mamy wejść i aresztować Berię”. Dalej relacjonuje marszałek G. K. Żuków: „Razem z Moskalenko, jego adiutantem i generałami Niedielinym i Batickim siedzę w pokoju i czekam na dwa dzwonki, które są umówionym sygnałem. Uprzedzono mnie, że Beria jest fizycznie silny i że zna chwyty dżiu-dżitsu.
— To nic, odpowiedziałem, ja też mam siłę. Minęła godzina, ale nie słychać żadnego dzwonka.
Zacząłem się niepokoić, czy aby Beria wszystkich nie przechytrzył. Ale oto i dzwonki. Wstaję, idziemy do sali posiedzeń Biura. Beria siedzi za stołem, pośrodku. Moi generałowie okrążają stół. Podchodzę do Berii z tyłu i rozkazuję:
— Wstać! Jesteście aresztowani.
Beria jeszcze nie zdążył wstać, kiedy wykręciłem mu ręce do tyłu i pociągnąłem je w górę, tak żeby nie mógł ich wyrwać. Patrzę na niego, a on blady, bledziutki. I oszołomiony.
Prowadzimy go do poczekalni, potem do drugiego pokoju. Tu robimy mu szczegółową rewizję. Aha, zapomniałem. W chwili, kiedy wykręciłem Berii ręce, szybko sięgnąłem do jego pasa, żeby sprawdzić, czy aby nie ma przy sobie broni.
Trzymaliśmy Berię w zamkniętym pokoju do dziesiątej wieczór, a potem pod osłoną ciemności wywieźliśmy go z Kremla, zawiniętego w dywan i rzuconego na podłogę samochodu. Chodziło o to, zęby nie zauważyła go ochrona Kremla i nie zawiadomiła ludzi Berii”.
Potem Berię sądzili, ale nie za jego zbrodnie, tylko że chciał przejąć władzę. I zaraz go rozstrzelali.
Berię wywoził z Kremla Moskalenko przez bramę w Wieży Nikolskiej, położonej najbliżej miasta.
Tą samą bramą wychodzę teraz na ulicę Twerską (dawniej Gorkiego). Ulicą idzie manifestacja młodzieży, podchodzę bliżej, żeby posłuchać, co skandują. Idą, trzymają się za ręce i wołają: Coca-cola ura!!!
W tę samą stronę, w górę Twerskiej, ciągną zmęczeni i głodni ludzie, którzy stali dziś w kolejce kilka godzin, żeby wejść do mauzoleum i zobaczyć Lenina. Idą stanąć do drugiej kolejki — do McDonalda, po hamburgera z keczupem i frytkami.
PUŁAPKA
Historia ta wydarzyła się latem 1990 r. Nie mogłem opisać jej wcześniej, aby nie narazić na represje ludzi, którzy mi wówczas pomogli.
W przeddzień wyjazdu do Erewanu spotkałem się w Moskwie z Galiną Starowojtową. (Galina Wasiljewna Starowojtową, profesor Uniwersytetu w Petersburgu. Wówczas — deputowana do Rady Najwyższej ZSRR z ramienia Armenii. Następnie doradca Borysa Jelcyna do spraw narodowości). Widziałem ją wówczas po raz pierwszy. Była postawną kobietą, miała ujmujący sposób bycia i ciepły, życzliwy uśmiech. Wiedziałem, że następnego dnia leci do Erewanu. Spotkamy się tam, powiedziała. I dodała: może uda mi się wam pomóc, ale nie wiem, zobaczymy.
Sceptyczny ton w jej głosie był dla mnie zrozumiały. Chodziło bowiem o to, że chciałem dostać się do Górnego Karabachu. Tymczasem sprawa była właściwie beznadziejna. Dostęp drogą lądową nie istniał: cały okręg Górnego Karabachu — który jest ormiańską enklawą na terytorium Azerbejdżanu — był otoczony przez oddziały Armii Czerwonej i milicji azerbejdżańskiej. Pilnowały one wszystkich przejść, szos, traktów i ścieżek, pilnowały szczelin i uskoków skalnych, przełęczy, przepaści i turni. Nie było mowy, aby przedrzeć się przez tę czujną, gęsto rozstawioną sieć. Ci, którzy znali te strony, nawet nie podejmowali takich prób. Zostawała więc droga powietrzna, a mianowicie — z Erewanu do stolicy Górnego Karabachu, Stepanakertu, latał od czasu do czasu (bardzo nieregularnie) mały samolot Aerofłotu. Ale i tu nie miałem szans. Nie chodziło jedynie o to, że, aby dostać miejsce w samolocie, ludzie koczują tygodniami na lotnisku w Erewanie (nie miałem na to ani czasu, ani pieniędzy). Ważniejsze jeszcze, że, aby kupić bilet, trzeba mieć paszport sowiecki z dowodem zameldowania w Górnym Karabachu, albo — z Moskwy — zgodę sztabu generalnego armii. W moim wypadku żaden z tych dokumentów nie wchodził w grę.
Przyleciałem do Erewanu nocą. Cały następny dzień spędziłem w hotelu, czekając na telefon. Miałem ze sobą kroniki staroormiańskie. Teksty tysiącletnie, piękne, ale nie da się ich wiele przeczytać, tyle tam rozpaczy, tyle bólu i łez. Los Ormian: wieki prześladowań, wieki poniewierki, diaspora, tułaczka, pogromy. To wszystko zapisane w kronikach. Na każdej stronicy ktoś modli się o przetrwanie, ktoś błaga o życie. Na każdej stronicy trwoga, w każdym wierszu drżenie i lęk.
Następnego dnia rano zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Galiny Starowojtowej. Od wczoraj, powiedziała, myślimy o was. Zastanawiamy się, szukamy drogi. Czekajcie cierpliwie, aż przyjdzie do was młody człowiek.
Młody człowiek nazywał się Guren. Był dobrze zbudowanym, krępym mężczyzną, o energicznych, zamaszystych ruchach. Kiedy wszedł i spojrzał na mnie, od razu stropił się. Co się stało?, spytałem. Otworzył teczkę, w której miał kilka paszportów sowieckich. Były to paszporty Ormian, ale Ormian kilkunastoletnich, najstarszy miał 24 lata. Żaden z nich już nie żył. Tego spalili w Sumgaicie, powiedział Guren, a tego udusili w Górnym Karabachu. A ten? Ten nie wiem, jak zginął. Z fotografii wpatrywały się w nas oczy jednakowo czarne, poważne, skupione. W końcu Guren wybrał paszport, w którym zdjęcie było nieco zamazane (woda? pot?), i ten kazał mi zabrać.