Następnie wsadził mnie do zupełnie rozpadającego się moskwicza, w którym nie funkcjonowało już nic poza silnikiem i (miałem nadzieję!) hamulcami, i ruszyliśmy przez miasto. Od razu poczułem się w swoim Trzecim Świecie, to znaczy jakbym znalazł się na ulicy w Teheranie, w Kalkucie czy w Lagos, gdzie nikt nie przestrzega żadnych przepisów, żadnych świateł ani znaków, a jednak cały ów obłąkany, chaotyczny, oszalały ruch ma jakąś wewnętrzną (ukrytą przed okiem Europejczyka) logikę i sens, które sprawiają, że choć każdy jedzie jak chce, w dowolnie przez siebie wybrany sposób, w poprzek, do tyłu, zygzakiem, wkoło, w końcu jakoś wszyscy (w każdym razie większość) docierają do celu. My też — cząstka owej cuchnącej spalinami, zdezelowanej i roztrąbionej lawiny — zmierzaliśmy do swojego celu. Dokąd — nie miałem pojęcia. Ale doświadczenie uczyło, że ilekroć jacyś ludzie brali mnie na ryzykowną, niepewną, nieprawdopodobną wyprawę, nie należało zadawać pytań. Jeżeli pytasz, to znaczy — nie ufasz im, nie jesteś pewien, boisz się. A przecież mówiłeś, że chciałeś. Decyduj się — jesteś gotów na wszystko czy nie? Poza tym — nie ma czasu! Jest zbyt późno na rozterki, na wahania, na alternatywy.
Stara kamienica w centrum miasta. Guren prowadzi mnie na drugie piętro. Typowe mieszkanie w tym mocarstwie — zagracone, zatłoczone. Codzienna mordercza walka, aby utrzymać choć odrobinę czystości i ładu. Walka bez sojuszników — bez mydła, bez proszków, często — bez wody. Nawet — najczęściej bez wody, ponieważ miasto wysycha, woda pojawia się rzadko, to tu, to tam, trzeba jej szukać, trzeba na nią czekać. W mieszkaniu, w którym teraz jestem, balkon zamieniono na werandę, szklane ściany werandy wychodzą na zadrzewione podwórze, w tym właśnie miejscu stoi stół i siedzi kilka osób. Znam tylko jedną z nich — Galinę Starowojtową. Inni to w większości młodzi brodacze. Obecność młodych brodaczy wskazuje, że gdzieś w okolicy musi przebiegać front, jakiś front — o wolność, o władzę. W Armenii są nawet dwa fronty — z Imperium i z Azerbejdżanem. W mieście pełno fedainów — stoją na ulicach, jeżdżą ciężarówkami, uzbrojeni jak się da, ubrani byle jak, ale wszyscy właśnie — z brodami. Fedaini siedzący za stołem witają mnie bardzo serdecznie, ale po pierwszych wylewnościach wszyscy nieruchomieją, zapada cisza.
Ryszard, słyszę czyjś głos, polecisz dzisiaj do Stepanakertu. Tym samym samolotem, co deputowana Starowojtową. Ale polecisz jako pilot. I nie musicie znać się z Galiną Wasiljewną. Rozumiesz?
Oczywiście, powiedziałem, rozumiem. Brzmiało to prawie tak, jakbym złożył uroczystą, solenną przysięgę. Nie byłem w tym mieszkaniu długo, bo Guren powiedział, że pora jechać na lotnisko.
Czy mam opisać lotnisko w Erewanie (które znam zresztą z różnych okazji)? Czy mam opisać poranek na tym lotnisku? To, jak budzi się tłum setek i tysięcy ludzi, którzy spali na ławkach, na posadzce lastriko, na kamiennych schodach? Jak ludzie ci zaczynają się podnosić wśród wyzwisk, przekleństw, płaczu niemowląt? A od kiedyż oni tu śpią? No, jedni nie tak dawno, dopiero pierwszą noc. A ci wymięci, zarośnięci, skołtunieni? Ci — od tygodnia. A ci, do których nie można nawet zbliżyć się, bo tak strasznie śmierdzą? Ci — od miesiąca. No więc oni wszyscy, jak jeden mąż, budzą się, rozglądają, drapią, ziewają. Jakiś mężczyzna wstaje i próbuje wepchnąć koszulę w spodnie. Jakaś kobieta stara się swoje włosy wcisnąć pod chustkę. Czarne, lśniące włosy, wspaniałe, jak u Szeherezady. To jest czas, kiedy wszyscy chcieliby za potrzebą. Zaczyna się rozglądanie, coraz bardziej niespokojne rozglądanie — gdzie by tu pójść, gdzie skryć się, gdzie przycupnąć? Na lotnisku są cztery ubikacje. Gdyby nawet przyjąć optymistycznie, że są one czynne, i tak trzeba by kilku godzin, aby wszyscy mogli je odwiedzić. Niestety, są one nieczynne, a ściślej mówiąc nie da się z nich korzystać. Rzecz w tym, że kiedyś, kiedyś zatkały się sedesy. Skoro zatkały się i urosła w nich wyniosła góra, ludzie zaczęli zapełniać miejsce koło sedesów. Z niezwykłą, zdumiewającą drobiazgowością wypełnili każdy centymetr kwadratowy podłogi. Ponieważ nie mogli już znaleźć dla siebie żadnego pola działania w okolicach sedesów, zaczęli posuwać się dalej, rozprzestrzeniać, ze zrozumiałą, bo naturalną determinacją opanowywać nowe tereny, coraz szerzej i szerzej.
No dobrze, załóżmy, że dorośli poszukiwacze ustronnego miejsca, na widok tych cuchnących konstrukcji, które zastygły u drzwi czterech ubikacji, powściągną na kilka godzin swoją potrzebę. Ale dzieci? Przecież małe dzieci — muszą. Ta roczna dziewczynka — musi, ale nawet ten pięcioletni chłopczyk, choć już tak duży — też musi. Czy jednak jest sens opisywać komendanta lotniska, który chodzi i złości się na dzieci, że bez większego wstydu załatwiają się po kątach?
Część ludzi biega to tu, to tam i próbuje dowiedzieć się o jakiś samolot. Czy będzie? Kiedy będzie? itd. O to, czy są miejsca — nie pytają, bo wiadomo, że miejsc nigdy nie ma. Ci, co biegają jak zwariowani i próbują się czegoś dowiedzieć, to nowicjusze, naiwni i niedoświadczeni, którzy prawdopodobnie spędzili tu dopiero jedną-dwie noce. Weterani nie ruszają się nigdzie. Wiedzą, że to nie ma sensu, i wolą pilnować swoich miejsc na ławkach. Siedzą na nich nieruchomi, autyczni, bez kontaktu z otoczeniem, jak ludzie w zakładach dla umysłowo chorych.
Czy opisywać sceny w małym, zatłoczonym pokoiku, w którym przyjmuje się reklamacje? Ormianin, który pełni tu dyżur, sądząc po wyglądzie, musiał być jakimś bokserem, łamaczem podków, zapaśnikiem. Ale tylko taki gladiator jest w stanie fizycznie powstrzymać napierający, pomstujący, wygrażający tłum, którego wzniesione pięści coraz to suną w stronę Ormianina, jak potok śmiercionośnych kamieni. W tym tłumie ileż nieszczęść, ile dramatów. Ta kobieta musi dziś zdążyć na Ural, na pogrzeb syna, który zginął w wojsku. Nie podejmuję się opisać jej krzyku, jej twarzy, palców wczepionych we włosy. Ten mężczyzna nagle stracił wzrok. Musi lecieć do Kijowa, na operację. To jedyna szansa, aby nie został niewidomym na zawsze. Pod ścianą pokoiku stoi cicha kolejka kobiet, które też powinny jakoś odlecieć. Stoją spokojnie, im nie wolno się denerwować. Brzuchy wysokie, w każdej chwili może zacząć się poród.
Przecisnęliśmy się z Gurenem przez ludzką gęstwinę, przez tłum na coś (na kogoś?) uporczywie, zaciekle napierający i dostaliśmy się do pokoju pilotów. Na nasz widok jeden z nich wstał i przywitał się. Był szczupły, nieco ode mnie wyższy. Nazywał się Suren. Powiedział, abym poszedł za nim. Zaprowadził mnie na parking, do swojego samochodu. W bagażniku miał mundur — kurtkę i spodnie. Całą noc prasowałem, powiedział z dumą. Jeszcze musimy zdobyć naramienniki i czapkę, dodał. Przebrałem się w samochodzie, a moje ubranie włożyliśmy w torbę plastikową. Wróciliśmy do budynku, Suren odnalazł jakąś stewardesę, widziałem, że coś jej mówi. Zniknęła, a my czekaliśmy na nią, rozmawiając o czymś takim jak pogoda. W końcu przyszła i kiwnęła głową, żebym poszedł za nią. Miała klucz do szatni pilotów. Tam dobrała mi odpowiednie naramienniki i czapkę. Miałem lecieć jako kapitan samolotu. Wyprowadziła mnie na korytarz i powiedziała: ja tu zostanę w szatni, a ty idź sam do Surena. Nie chciała, żeby nas widziano razem.
Poszedłem, ale zaraz zderzyłem się z nieoczekiwaną sytuacją. Bo ledwie pokazałem się w sali lotniska, ludzie, widząc pilota, rzucili się na mnie z pytaniami, dokąd lecimy, kiedy i czy ich zabierzemy.
Z rym jeszcze jakoś bym sobie poradził, ale oto, roztrącając pasażerów, przecisnęło się do mnie dwóch ludzi, w dodatku — jak się zaraz okazało — dwóch konkurentów, którzy niemal jednocześnie powiedzieli do mnie tonem stanowczym: wszystkie bilety na samolot — tylko przeze mnie! (Słowem, posiadanie biletu legalnie kupionego było zaledwie jakby wstępnym albo nawet przedwstępnym krokiem na cierniowej drodze zdobycia papierka mającego rzeczywistą wartość biletu prawomocnego. O tym, czy ktoś poleci czy nie, decydowała łapówka dana jednej z mafii, której liderów miałem właśnie przed sobą. Oto dokładnie sytuacja, w której gubi się wielu ludzi z Zachodu, skłonnych traktować wszelką rzeczywistość dokładnie tak, jak ona wydaje im się przedstawiać: przejrzystą, czytelną i logiczną. Mając taką filozofię człowiek z Zachodu wrzucony w świat sowiecki co chwilę traci grunt pod nogami, dopóki ktoś nie wytłumaczy mu, iż rzeczywistość, którą widzi, wcale nie jest jedyną i — najpewniej — nie najważniejszą, i że tu istnieje wielość najprzeróżniejszych rzeczywistości, splatających się w monstrualny i nie dający się rozsupłać węzeł, którego istotą jest wielologiczność: dziwaczna konfuzja najbardziej ze sobą sprzecznych systemów logicznych, mylnie niekiedy nazywana nielogicznością czy alogicznością przez tych, którzy zakładają, że istnieje tylko jeden system logiczny).