Świadomość tego, że każde potknięcie może mieć teraz, w mojej sytuacji, fatalne skutki, zmusiła mnie do zdecydowanych działań. Odsunąłem wszystkich na bok i poszedłem do pokoju pilotów. Suren przedstawił mnie drugiemu pilotowi, z którym mieliśmy polecieć. Miał na imię Awerik. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Awerik wiedział, jak wielkie ryzyko kryje się w całej operacji, ale coś w tym wszystkim zafascynowało go i od pierwszej chwili był zdecydowany na wszystko. Wiedział, że jeżeli mnie schwytają, oni również pójdą do więzienia, poznają okrucieństwa gułagu. Ale wtedy, kiedy go spotkałem, był pogodny i pełen energii. Zupełne przeciwieństwo Surena — ten był zawsze opanowany, zamknięty w sobie, małomówny.
Samolot, który pilotują Suren i Awerik, to mały odrzutowiec JAK-40, przeznaczony dla 26 pasażerów. W Erewanie, w czasie odlotu, nie było kłopotów. Autobus zawiózł nas razem z pasażerami do samolotu, który stał daleko od budynku lotniska. Wśród pasażerów zobaczyłem Starowojtową i Gurena (leciał jako jej asystent). Resztę stanowili umęczeni Ormianie, tak już wyczerpani, iż nie umieli okazać radości, że wracają do domu. Suren, Awerik i ja weszliśmy do kabiny i zamknęliśmy drzwi. Suren zaczął uruchamiać silniki. Nastrój w kabinie był dobry, ponieważ cały plan mojej wyprawy opierał się na dosyć mocnych podstawach. Oto wysoka osobistość radziecka, bardzo znana i popularna deputowana do Rady Najwyższej, odwiedza swój okręg wyborczy, wiezie dary dla szkół, chce spotkać się z tymi, którzy na nią głosowali — jest więc zrozumiałe, że będzie przyjmowana z radością i szacunkiem, a ja — w tym nastroju ogólnej gościnności i serdeczności — będę występować jako — być może — jej osobisty pilot (gdyby ten wariant nie powiódł się, miałem udawać, że Starowojtowej nie znam).
Trasę z Erewanu do Stepanakertu nasz mały odrzutowiec pokonuje w trzy kwadranse. Leci się między dwoma górskimi pasmami Górnego Karabachu (bo jest również niższy, Dolny Karabach). Górny i Dolny Karabach tworzą wschodnią odnogę Kaukazu, która coraz bardziej łagodnymi skłonami, jakby stopniowo tracąc wigor i impet, przejdzie w dolinę rzeki Kury. Jeszcze dwieście-trzysta kilometrów bardziej na wschód, a jasne wody tej rzeki wpłyną do ciemnego, zalanego ropą naftową Morza Kaspijskiego.
Przy sterach Suren i Awerik. Siedzimy w kabinie, jak w unoszącej się w powietrzu loży, z której ogląda się niezwykły teatr pantomimy — tańczące góry. Ten taniec jest powolny, somnambuliczny, niemal nieruchomy, a jednak te milczące, skamieniałe postacie przesuwają się, zmieniają swoje położenie, obracają się, pochylają nisko do ziemi albo prostują wysoko — do chmur. Pary, grupy, korowody, coraz to nowe i nowe. Dookoła — Szwajcaria. Tu pasą się stada owiec, tu pędzą strumyki, tu zielenią się lasy i polany.
Z tej kontemplacji wyrywa nas głos kontrolera lotniska w Stepanakercie — schodzimy do lądowania. Już widać małą dolinę, ledwie widoczną linię zabudowy, a potem, po chwili, Suren pokazuje mi palcem nitkę pasa startowego. Ten pas okaże się nierówny i bardzo krótki, żaden większy samolot nie mógłby tu wylądować. W istocie, lądujemy na samym końcu tego pasa, dalej zaczyna się już skalne rumowisko. Powoli kołujemy w stronę baraku — to port lotniczy. W miarę jak zbliżamy się, miny Surena i Awerika tężeją: wszystko jest otoczone wojskiem. Jest pełno milicji. W Górnym Karabachu panuje stan wojenny, a okręgiem zarządza komisarz wojskowy. Wojska to jednostki KGB sprowadzone tu z głębi Rosji. Nigdy tu tylu nie było, mruczy Suren. Ledwie wyłączył silniki, a już widzę, jak samolot otaczają uzbrojeni komandosi i podchodzą jacyś oficerowie. Suren mówi coś do Awerika i pokazuje mnie. Awerik kiwa porozumiewawczo głową. Idź przede mną, mówi Awerik. Wychodzimy z kabiny. Jedyne drzwi w tym samolocie znajdują się w jego ogonie. Awerik otwiera te drzwi, schodki opadają do ziemi. Czuję uderzenie tropikalnego powietrza i widzę gromadzących się przy schodkach żołnierzy. Wychodź, wychodź i od razu idź przed siebie, słyszę głos Awerika.
Wiem, teraz już nie mogę przez sekundę zawahać się, zrobić niepewnego gestu, niepotrzebnego ruchu. Zbiegam więc po schodkach na dół, mijam oficerów stłoczonych już przy wyjściu, mijam komandosów i milicjantów, idę przed siebie. Obok mnie idzie Awerik, który (liczę na to) wie, co robić dalej. Najważniejsze, że nikt nas nie woła, nie każe zatrzymać się. Wychodzimy prosto na rząd wozów pancernych i siedzących w cieniu tych wozów żołnierzy. I tu nas nikt nie zatrzymuje — jesteśmy w końcu w mundurach pilotów, wszyscy widzieli, że przyprowadziliśmy przed chwilą samolot. Idziemy wzdłuż tych wozów około stu metrów, aż dochodzimy do bramy, przy której stoi drewniany domek. Tu mieści się coś w rodzaju baru, w którym jest jedna tylko rzecz — ciepła lemoniada. Awerik kupuje mi szklankę lemoniady (w zamieszaniu zapomniałem wziąć pieniądze) i mówi mi, siedź tu i czekaj, a sam, bez pożegnania — znika. Po jakimś czasie zjawił się młody, nie znany mi brodacz, który, przechodząc koło mnie, rzucił przez zęby: siedź tu i nie ruszaj się, odtąd jesteś pod moją opieką, i — zniknął.
Czekanie w tym barze zaczęło się jednak przedłużać, coraz bardziej siedziałem jak na rozżarzonych węglach. W barze było kilka stolików, ale pustych, siedziałem tu tylko ja. Ruch był jednak duży, bez przerwy ktoś tu przychodził pić lemoniadę. Największym zagrożeniem były patrole wojskowe. Wyobraźcie sobie: małe, prowizoryczne lotnisko na głębokiej prowincji, wysoko w górach. Czasem przyleci mały samolot, który zresztą zaraz odlatuje. Jedyna atrakcja to bar, który sprzedaje lemoniadę. Jest gorąco, wszystkim chce się pić. Najbardziej chce się pić patrolom wojskowym, ponieważ chodzą one w hełmach, w kamizelkach kuloodpornych i jeszcze dźwigają mnóstwo żelastwa. Cóż mają te patrole do roboty? Nic właściwie — chodzić i węszyć, chodzić i szukać, podglądać, wypytywać. I oto w tej śmiertelnej nudzie i bezdziejstwie nadarza im się taki kęs: w barze (jedynym!), w pustym barze siedzi pilot Aeroflotu. A tak by podejść i zapytać. Powiedzmy — skąd to? Albo powiedzmy — dokąd to? Zapytać przecież można, zwłaszcza jeżeli jest się patrolem wojskowym na służbie, w warunkach stanu wojennego, w tak zapalnym miejscu, jakim jest Górny Karabach. Tu bardzo rzadko ktoś przyjeżdża. Tu trudno przyjechać. Tu tak każdego nie wpuszczają.
Jeżeli zaczepi mnie patrol rosyjski — pół biedy: udam Ormianina, mówię po rosyjsku, ale z ormiańskim akcentem. Jeżeli zaczepi mnie patrol ormiański — też pół biedy: mówię po rosyjsku z takim akcentem, jakbym był Litwinem czy Łotyszem. Największym lękiem napawały mnie patrole mieszane, rosyjsko-ormiańskie. Tu już bym się nie wymknął.