Drugi kłopot polegał na tym, że nie miałem żadnych dokumentów. Owszem, z kieszeni mojej bluzy wystawał skraj paszportu sowieckiego. Ale był to paszport młodego Ormianina zamordowanego w Sumgaicie.
Po godzinie pojawił się brodacz. Słuchaj, powiedziałem, nie mogę tu siedzieć, mnie tu złapią. Widziałem, że jest zdenerwowany. Siedź, odpowiedział, nie ma wyjścia, siedź. I zniknął. Mimo że upał, wcisnąłem czapę na oczy i udałem, że drzemię. Była to czapa duża, imponująca, pełna różnych obszyć, naszyć i dębowych liści. Traktowałem ją teraz jako rodzaj tarczy, jako parawan, za który mogłem się ukryć. Starałem się również przyjąć taką pozę, która zniechęcałaby do wszelkich kontaktów. Pozę jakiegoś chama, mruka, obrzydliwca, taką, która sygnalizowałaby każdemu — lepiej nie podchodź!
Po dwóch godzinach siedzenia w tym barze usłyszałem łoskot odlatującego samolotu. Poczułem się jeszcze bardziej samotny i schwytany w potrzask. Na szczęście zjawił się brodacz i powiedział: chodź za mną. Wyszedłem z baru z takim uczuciem, jakbym opuszczał mury ciężkiego więzienia. Poszliśmy wzdłuż drogi prowadzącej z lotniska do miasta, ale nie dalej niż sto metrów, do miejsca, gdzie przy drodze, ale w dole, był parking. Przy wjeździe na parking, w cieniu przydrożnego drzewa siedział stary Ormianin. Wymienili z moim brodaczem porozumiewawcze skinienia głowy i mój przewodnik zaprowadził mnie do żółtej, kanarkowożółtej łady, powiedział: siedź tu, nie ruszaj się, i — zniknął. Z jednej strony poczułem się tu swobodniej niż w barze, gdzie przez cały czas byłem jak żywy cel wystawiony na strzał, z drugiej jednak, w samochodzie, który stał cały dzień na słońcu, było jak w piecu. Chciałem wyjść z wozu i przejść się po parkingu, kiedy stary, siedzący w kucki w cieniu drzewa syknął: nie wychodź, oni tu obok są! Rzeczywiście, może pięćdziesiąt metrów dalej był szlaban, a przy nim posterunek wojskowy. Nic prostszego niż widząc męczącego się w słońcu pilota Aerofłotu zaprosić go do namiotu na łyk orzeźwiającej herbaty, no i choćby dla podtrzymania rozmowy wypytać — a kto, a co, a jak, a dokąd. Przecież rozmawiać trzeba, to naturalne, to ludzkie — rozmawiać, zwłaszcza teraz, kiedy jest głasnost', teraz można pogadać nawet z obcym człowiekiem.
Najgorsze, że nadal nie wiedziałem, co się dzieje. Wyraźnie nasz optymistyczny plan, ustalony jeszcze w Erewanie, nie powiódł się. Starowojtową mieli powitać na lotnisku miejscowi notable. Ta uroczystość trwałaby kwadrans, no, może pół godziny. Następnie mieliśmy samochodami udać się do miasta, zjeść obiad, wręczyć dziatwie szkolnej podarki, zwiedzić park, spotkać się z mieszkańcami Stepanakertu. Miało więc być ciepło, gościnnie, idyllicznie. Tymczasem przy samolocie nie czekali nas żadni notable, tylko komandosi KGB. Nie było w ogóle atmosfery powitania, wpadliśmy prosto w zasadzkę.
Zapytałem starego (cały czas siedział pod drzewem, wpatrzony w stronę lotniska, nawet kiedy wymieniał ze mną jakieś słowa nie poruszał głową), czy Starowojtową pojechała już do miasta, ale on odpowiedział strapionym głosem, że — nie. To znaczy, wnioskowałem, albo trzymają ją na lotnisku, albo kazali jej wrócić naszym samolotem do Erewanu. Ale Ormianin tego nie wiedział.
Ten stary Ormianin w cieniu przydrożnego drzewa. Wszystkie konspiracje Wschodu opierają się na takich ludziach. Tkwią nieruchomo jak głazy w kamiennym pejzażu tej ziemi. Siedzą oparci o laski w glinianych zaułkach orientalnych miast. Wszystko widzą, wszystko wiedzą. Nic nie może wyprowadzić ich z równowagi. Nikomu nie uda się ich oszukać. Nikomu — pokonać. Teraz też, dzięki obecności tego człowieka pod drzewem, było mi raźniej.
Obmyślałem historię na wypadek, kiedy mnie złapią.
Skąd wziąłeś mundur?, spyta mnie śledczy.
Skąd? Kupiłem w Warszawie. Od Rosjan możecie tam kupić mundur, jaki chcecie. Kapitana, pułkownika, nawet generała. Broń też możecie kupić, ale jak widzicie — nie mam broni.
Jeżeli to prawda, co mówisz, dlaczego kupiłeś mundur pilota Aerofłotu?
Ponieważ od dawna chciałem dostać się do Górnego Karabachu, a wiedziałem, że nie ma innego sposobu, aby tu się znaleźć. Za wszelką cenę pragnąłem być w tym miejscu, ponieważ zawsze przejmował mnie los ludów skazanych na zagładę, a mieszkańcy Górnego Karabachu są skazani na zagładę.
Tak myślicie?, spyta śledczy.
Niestety. Boję się, że tak. To mała wyspa chrześcijan, którą za kilka lat zaleje ocean islamskiego fundamentalizmu. Fale tego oceanu już się podnoszą. Nie widzicie?
Skąd wzięliście paszport tego człowieka z Sumgaitu?
Ten paszport leżał na parapecie na lotnisku w Erewanie. Nikt się nim nie interesował.
Kto wpuścił was do samolotu?
Nikt mnie nie wpuszczał, sam wszedłem. Wsiadłem do autobusu razem z pasażerami i razem weszliśmy na pokład. Dziwne by było, gdyby pasażerowie pytali pilota, dlaczego leci samolotem.
Dyżurny, woła śledczy milicjanta, odprowadzić aresztowanego do celi!
Miałem dużo czasu, więc układałem różne inne warianty zeznań, w których chodziło mi tylko o jedno — nikogo w to nie wciągać, nikogo nie obciążać.
Od naszego lądowania minęły cztery godziny, kiedy od strony miasta nadjechała czarna limuzyna i zatrzymała się w pewnej odległości przed posterunkiem. Był to wóz, którym w Imperium jeżdżą tylko wyżsi urzędnicy, więc pomyślałem — aha, już przysłali samochód, więc pewnie wpuszczą Starowojtową do miasta. Chwilę potem zjawił się nagle brodacz (cały czas bardzo napięty, konspiracyjny) i powiedział: Idź zdecydowanie! Nie musiał tego mówić — wiedziałem, że w takich sytuacjach iść zdecydowanie to połowa sukcesu.
Wsiedliśmy energicznie trzaskając drzwiczkami i wóz natychmiast ruszył. Jechaliśmy w stronę miasta, kilka kilometrów szosą asfaltową, wzdłuż której stały to wozy pancerne, to tankietki, okolica przypominała wielki obóz wojskowy. Nagle na szosie pojawiły się wysokie, ciężkie bloki betonowe, ułożone w labirynt. Samochód musiał tu zwolnić i ostrożnie przeciskać się między blokami, a stojący tu żołnierze przeprowadzali kontrolę pojazdu. Brodacz na widok tej przeszkody powiedział: połóż się i udawaj nieprzytomnie pijanego. Nic innego nie umiał wymyślić. Natychmiast zwaliłem się na tylne siedzenie i przykryłem czapką twarz. Usłyszałem, jak brodacz mówi do żołnierza, który wsadził głowę do samochodu: pijany. Pijany i zmęczony.
Znowu pędziliśmy w stronę miasta, mając po prawej stronie zbocze wzgórza, a po lewej — głęboki rozdół i na jego dnie nitkę martwej linii kolejowej. Możesz już usiąść, powiedział brodacz, ale jeżeli nas zatrzymają, znowu udawaj pijanego. Ale posterunki, które mijaliśmy, pozwalały nam jechać dalej. Zaczęły się uliczki zadrzewione, cieniste, przecinające się pod kątem prostym. W pewnej chwili samochód wjechał na dziedziniec otoczony blokami mieszkalnymi i brodacz powiedział: wysiadaj. Wyskoczyłem, samochód razem z brodaczem natychmiast odjechał, ale nawet nie zdążyłem się rozejrzeć, kiedy podbiegła do mnie starsza kobieta, pociągnęła mnie za rękę i wcisnęła do jakiejś klatki schodowej, zdoławszy tylko powiedzieć: trzecie piętro, i zniknęła. Wszedłem na trzecie piętro, a tu już otworzyły się drzwi i znalazłem się w jakimś mieszkaniu, w otoczeniu tłumu kobiet i dzieci, wszyscy krzyczeli z radości, ściskali mnie, obejmowali, wołali coś do mnie, widziałem twarze rozpromienione, triumfujące. Łobuzy! Kanalie! Okupanci!, unosiły się kobiety. Jak długo będą nas tak jeszcze męczyć, trzymać w niewoli!, przeklinały, wyzywały reżim, grzejąc mi, wśród tych nie kończących się i coraz bardziej wymyślnych przekleństw i gróźb, dawno wystygły obiad.