Weszło kilku mężczyzn, ci też objęli mnie i wyściskali. Z ich przyjściem cały harmider uciszył się momentalnie, dzieci gdzieś pochowały się po kątach, kobiety przestały lamentować i złorzeczyć. Mogłem przebrać się. Dali mi jakieś cywilne ubranie (gospodarza domu? któregoś z sąsiadów?).
Wieczór będzie upływać na rozmowach. Po to tu przyjechałem. Przyjechałem, żeby spotkać się z ludźmi z Komitetu Karabachskiego, którym nie wolno stąd wyjechać, którzy są skazani na milczenie, na bezgłośny opór, a chcieliby, aby świat poznał los miejscowych Ormian, ich niedolę, ich dramat. Ta chęć, by nasz głos gdzieś dotarł, to znamienna potrzeba ludzi uwięzionych, którzy jak deski ratunku trzymają się wiary w sprawiedliwość świata, są przekonani, że być usłyszanym to być zrozumianym, a tym samym dowieść swojej racji i wygrać sprawę.
Zaczyna zmierzchać. Siedzimy w dużym pokoju, przy długim, ciężkim stole. To typowe mieszkanie ormiańskie: stół jest najważniejszym meblem, jest punktem centralnym domowego ogniska. Stół powinien być zawsze zastawiony, czym kto ma, czym chata bogata, ale żeby nie był pusty, ponieważ jego nagość odstręcza łudzi, mrozi rozmowę. Im bardziej stół zastawiony, tym większą okazujemy innym życzliwość i szacunek.
Naszym pytaniem jest, mówi jeden z obecnych, jak przetrwać? Wisi ono nad Ormianami setki lat. Od wieków mamy własną kulturę, własny język i alfabet. Od siedemnastu wieków religia chrześcijańska jest religią narodową Ormian. Ale nasza kultura ma charakter pasywny, jest kulturą getta, obronnej fortyfikacji, nigdy nie narzucaliśmy innym naszych obyczajów, naszego sposobu życia. Nie znane nam jest ani poczucie misji, ani chęć panowania. Tymczasem znaleźliśmy się w otoczeniu ludów, które, niosąc sztandar Proroka, zawsze chciały zawładnąć tą częścią świata. W ich oczach jesteśmy zatrutym cierniem w zdrowym ciele islamu. Myślą oni, jak usunąć ten cierń, to znaczy, jak zgładzić nas z powierzchni ziemi.
W najgorszej sytuacji jest Górny Karabach, odzywa się ktoś inny. Kiedyś byliśmy nieodłączną częścią terytorium Armenii, ale w dwudziestym roku weszły tu wojska tureckie i wycięły w pień ludność ormiańską, która mieszkała między granicą dzisiejszej republiki Armenii a Górnym Karabachem. Natomiast nasi przodkowie uratowali się ukryci w górach Karabachu. Wyludniony pas ziemi między Armenią i Karabachem zasiedlili Turcy Kaukascy, to jest Azerbejdżanie. Ten pas ma szerokości zaledwie trzynaście kilometrów, ale jest obsadzony przez nich i nie można tamtędy przejechać ani przejść. W ten sposób staliśmy się chrześcijańską wyspą w sercu islamskiej republiki Azerbejdżanu. W dodatku Azerbejdżanie to szyici, ich natchnieniem jest Chomeini, oni nie ustąpią, dopóki nie rozprawią się z nami.
Stalin, dodaje siedzący obok mnie człowiek, Stalin dobrze znał Kaukaz. On przecież sam jest z Kaukazu. Wiedział, że w tych górach mieszka sto narodów, które zawsze ze sobą prowadziły wojny. To zaułek świata zamknięty na cztery spusty, odcięty przez dwa morza — Czarne i Kaspijskie, zabarykadowany przez dwa niebotyczne pasma gór. Kto tu dotrze? Kto odważy się wejść w głąb? Stalin umiał dolewać oliwy do ognia. Wiedział, że Górny Karabach będzie zawsze kością niezgody między Turkami i Ormianami. Dlatego nie połączył Górnego Karabachu z Armenią, ale pozostawił nasz okręg w środku Azerbejdżanu, pod władzą Baku. W ten sposób Moskwa zajęła pozycję najwyższego arbitra.
Mimo że żyjemy tak daleko od Paryża i Rzymu, mówi starszy mężczyzna z samego końca stołu, jesteśmy częścią chrześcijańskiej Europy, a właściwie — jej końcem. Spójrzmy na mapę, argumentuje. Zachodnia część Europy kończy się wyraźną linią wybrzeży — dalej jest Atlantyk. Ale na Wschodzie? Gdzie tu wytyczyć granice? Na Wschodzie ta sprawa nie jest jasna. Tu Europa rozpływa się, rozrzedza, rozcieka. Musimy przyjąć jakieś kryterium. W tym wypadku, moim zdaniem, kryterium nie jest geograficzne, ale kulturowe. Europa sięga do miejsca, w którym żyją ludzie wierni ideałom chrześcijaństwa. My, Ormianie, jesteśmy takim najbardziej na południowy wschód wysuniętym narodem.
Są dwie linie konfrontacji między Europą a światem islamu, dodał jakiś Ormianin z tego samego końca stołu. Jedna przebiega wzdłuż Morza Śródziemnego, druga — grzbietami Kaukazu. Jeżeli wziąć pod uwagę, że coraz więcej Turków i Algierczyków mieszka w Europie, można przyjąć, że nasze dzieci dożyją chwili, kiedy Stepanakert będzie jednym z nielicznych już miast chrześcijańskich na świecie.
O ile dotrwamy, odezwało się jednocześnie kilka głosów. Żeby dowieść, iż nie jest to takie pewne, gospodarz domu poprowadził mnie do okna. Było już ciemno. Zawieszone wysoko w niebie błyszczały rzędy świateł. Tam na górze, powiedział, leży azerbejdżańskie miasteczko Szusza. Mają nas jak na dłoni, w każdej chwili mogą nas ostrzelać.
Niepewność, lęk, nienawiść, tym się tu oddychało.
Ormianie, mówi jeden z uczestników spotkania, nigdy nie pogodzili się z utratą Górnego Karabachu. Co kilka lat w Armenii wybuchały na tym tle rozruchy i powstania. Mimo okrucieństw Stalina, mimo represji Breżniewa. W czerwcu 1988 r. Rada Najwyższa Armenii przychyliła się do prośby Rady Najwyższej Okręgu Górnego Karabachu o przyłączenie nas do Armenii. Baku powiedziało — nie. Moskwa będzie zawsze brać stronę silniejszego, a Azerbejdżan jest od nas o wiele silniejszy. Górny Karabach zajmuje tylko pięć procent powierzchni Azerbejdżanu i mieszka tu zaledwie trzy procent ludności republiki. Moskwa wykorzystała fakt, że Baku zagroziło zajęciem Górnego Karabachu, ogłosiła stan wojenny i wprowadziła tu swoje wojska. Jesteśmy w pułapce. Znajdujemy się pod okupacją Moskwy, ale jeżeli Moskwa stąd wyjdzie, dostaniemy się pod okupację Baku.
W trakcie tej rozmowy zrobił się na klatce schodowej ruch, otworzyły się drzwi i w otoczeniu kilku osób weszła Starowojtowa. Była zmęczona i spięta, choć starała się zachować spokój i stworzyć pogodny, bezchmurny nastrój. Opowiedziała nam swoją historię. Otóż ledwie wyszła z samolotu, została aresztowana przez kilku oficerów — wysłanników głównego komendanta wojskowego Górnego Karabachu. Oświadczyli jej, że nie miała prawa wlecieć do Stepanakertu, i usiłowali nakłonić ją, aby wróciła do Erewanu. Ale Starowojtowa zaprotestowała i oświadczyła, że wróci, jeżeli wniosą ją do samolotu. Oficerowie zdali sobie sprawę, że będzie to problem. Raz, że Starowojtowa jest kobietą słusznej postury, a dwa, że wybuchnie skandal na pól świata. Zaczęły się nie kończące się konsultacje i namysły — co robić? Sprężyną całej akcji był I sekretarz KC Kompartii — Ajaz Mutalibow (Mutalibow jest obecnie prezydentem Azerbejdżanu), który dzwonił z Baku do Gorbaczowa i zapowiadał ofensywę na Stepanakert, jeżeli nie wyrzucą stamtąd Starowojtowej. A Moskwa chciała mieć dobre stosunki z Mutalibowem, z islamem, z Turcją, z Bliskim Wschodem itd., co tam Starowojtowa i Górny Karabach! Starowojtowa grała na zwłokę, chciała bowiem za wszelką cenę zostać tu i spotkać się z ludźmi. Chciała, aby czuli, że ktoś o nich pamięta. Miała mocny argument: piloci, widząc, co się dzieje, i korzystając z zamieszania, odlecieli. Wiedzieli, że lotnisko w Stepanakercie nie ma oświetlenia i jest zbyt późno, aby mogli tego samego dnia lądować raz jeszcze.
Starowojtowa miała w Baku swoich przeciwników, ponieważ Azerbejdżanie, podobnie jak Ormianie, dzielą ludzkość na dwa przeciwstawne obozy:
Dla Ormian sojusznikiem jest ten, kto uważa, że Górny Karabach jest problemem. Reszta — to wrogowie.
Dla Azerbejdżan sojusznikiem jest ten, kto uważa, że Górny Karabach nie jest problemem. Reszta — to wrogowie.
Zwraca uwagę skrajność i ostateczność tych stanowisk. Bo nawet nie chodzi o to, żeby, będąc wśród Ormian, powiedzieć: uważam, że Azerbejdżanie mają rację, albo, będąc wśród Azerbejdżan, powiedzieć: uważam, że Ormianie mają rację. Nic takiego nie wchodzi w grę — znienawidzą i zabiją! Wystarczy w złym miejscu albo wśród niewłaściwych ludzi powiedzieć: jest problem! (czy: nie ma problemu!), aby narazić się na uduszenie, powieszenie, ukamienowanie, spalenie.