Bawełnę uprawiali tu od lat. Płótno z bawełny jest lekkie i mocne, a także zdrowe, bo chłodzi ciało. Od wieków miała ona dobrą cenę, gdyż nigdy nie uprawiano jej zbyt wiele — zawsze barierą był (i jest) chroniczny w tropiku brak wody. Aby uprawić nowe pole bawełny, trzeba by zabrać wodę ogrodom, wyciąć lasy, wybić bydło. Ale jak i z czego wówczas żyć, co jeść? Wszyscy znają ten dylemat od tysięcy lat — w Indiach, w Chinach, w Ameryce, w Afryce. A w Moskwie? I w Moskwie znają!
Początek katastrofy przypada na lata sześćdziesiąte. Trzeba było odtąd dwóch dziesięcioleci, żeby połowę żyznych oaz Uzbekistanu zamienić w pustynię. Więc najpierw sprowadzono z całego Imperium buldożery. Rozgrzane, metalowe karaluchy rozpełzły się po piaszczystych równinach. Poczynając od brzegów Syr-darii i Amu-darii, stalowe tarany zaczęły ryć w piasku głębokie rowy i szczeliny, którymi następnie puszczono wodę z rzek. Musieli tych rowów wykopać nieskończoną ilość (kopią je zresztą nadal), jeśli pamiętać, że łączna długość Syr-darii i Amu-darii wynosi 3662 kilometry! Teraz, wzdłuż tych kanałów, kołchoźnicy mieli zasadzić bawełnę. Z początku robili to na pustynnych nieużytkach, ale ponieważ białego włókna było ciągle mało, władza nakazała oddawać bawełnie pola uprawne, ogrody i sady. Łatwo wyobrazić sobie rozpacz i przerażenie chłopów, którym odbiera się jedyne, co mają — krzak porzeczki, morelę, odrobinę cienia. Na wsiach sadzili bawełnę wprost pod oknami domów, na dawnych grządkach kwiatów, na podwórzach, przy płotach. Sadzili zamiast pomidorów i cebuli, zamiast oliwek i arbuzów. Samoloty i helikoptery latały zrzucając na te tonące w bawełnie wioski lawiny nawozów sztucznych, chmury trujących pestycydów. Ludzie krztusili się, nie mieli czym oddychać, ślepli.
Chruszczow chciał mieć swoje zaorane ugory w Kazachstanie, Breżniew — swoją krainę bawełny w Uzbekistanie. Obaj byli bardzo przywiązani do swoich pomysłów, a nikt nie ośmielał się pytać, jaka jest ich cena.
Obraz ziemi zmieniał się szybko. Znikały pola ryżu i pszenicy, zielone łąki, zagony jarmużu i papryki, plantacje brzoskwiń i cytryn. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rosła bawełna. Dziesiątkami, setkami kilometrów ciągnęły się jej pola, jej białe, puszyste morze. Krzak bawełny rośnie kilka miesięcy, potem przychodzi okres zbiorów.
„W okresie zbiorów bawełny w Azji Środkowej wszystko zamiera. Na dwa-trzy miesiące zamykają szkoły, instytuty, urzędy. Przedsiębiorstwa i fabryki pracują na pół obrotu: wszyscy idą zbierać bawełnę, pracować pod palącym słońcem. I dzieci ze szkół, i studenci, i karmiące matki, i starcy, i lekarze, i nauczyciele. Nikt, pod żadnym pozorem i w żadnym wypadku, nie będzie zwolniony z tego obowiązku. Istnieje wśród nas takie powiedzenie: jeżeli nie posadzisz bawełny — posadzą ciebie, jeżeli nie zbierzesz bawełny — zabiorą ciebie. W okresie zbiorów wszyscy mówią o bawełnie, wszyscy śledzą informacje o wykonaniu planu. Gazety, radio, telewizja, wszystko służy jednej bogini — bawełnie. W Środkowej Azji około dwudziestu milionów ludzi mieszka na wsi. Dwie trzecie pracuje przy bawełnie i właściwie nigdzie poza tym. Rolnicy, ogrodnicy, sadownicy, wszyscy musieli zmienić zawód — pracują jako robotnicy plantacji bawełnianych. Do pracy przy bawełnie goni ich przymus i strach. Przymus i strach, bo przecież nie pieniądze. Przy zbiorze bawełny zarabia się grosze. A praca jest męcząca i monotonna. Żeby wykonać dzienną normę, człowiek musi się schylić 10-12 tysięcy razy. Potworny, czterdziestostopniowy upał, oddychanie powietrzem, które cuchnie jadowitą chemią, susza i ciągłe pragnienie wyniszczają człowieka, szczególnie kobiety i dzieci. Ale przecież im więcej bawełny, tym nasz kraj szczęśliwszy i bogatszy! A tak naprawdę? Tak naprawdę to ludzie płacą zdrowiem i życiem za dobre samopoczucie i mocną pozycję garstki zdemoralizowanych karierowiczów” (Grigorij Rezniczenko — „Aralska katastrofa”).
Aluzja do zdemoralizowanych karierowiczów: było powszechnie wiadome, że ludzie Breżniewa w Moskwie i Raszydowa w Taszkiencie podawali wzajemnie uzgodnione, fałszywe dane o zbiorach bawełny. Chodziło o propagandę i o pieniądze — obie mafie, a właściwie jedna, bawełniana mafia, brały do kieszeni krociowe sumy za fikcyjne setki tysięcy ton bawełny.
Mafioso wzbogacili się, ale miliony ich pobratymców, nieszczęsnych zbieraczy bawełny, poszły z torbami. Rzecz w tym, że praca przy bawełnie jest tylko sezonowa, to najwyżej jeden kwartał w roku, a co robić później? Nie ma już ani sadów, ani ogrodów, nie ma kóz i owiec. Miliony ludzi chodzą bez pracy i bez żadnej szansy, żeby ją dostać. Życie przygasło, dostaje tylko gorączki w okresie zbiorów, jesienią, a potem pogrąża się w ciężkiej, rozgrzanej, dusznej, tropikalnej martwocie.
Typowo kolonialna sytuacja: kolonia dostarcza surowca, metropolia wyrabia z niego gotowe produkty. Co najwyżej 10 procent bawełny zebranej w Uzbekistanie jest przerabiane w tej republice. Resztę wysyłają do fabryk włókienniczych w centralnych częściach Imperium. Jeżeli przestać uprawiać bawełnę w Uzbekistanie, staną zagłębia włókiennicze w Rosji.
Ponieważ dyrektywa Moskwy brzmiała (i brzmi nadal) — coraz więcej bawełny, w Uzbekistanie ciągle zwiększali obszar zasiewów i ilość wylanej na pola wody. Nie było mowy o żadnych technologiach, o drenach, rurach, przewodach i temu podobnych wymysłach. Po prostu wypuszczali z rzek wodę, woda rozlewała się po polach. Nim jednak dopłynęła do zagonów bawełny, już jedna trzecia ginęła, wsiąkając bezużytecznie w piasek.
Wiadomo, że kilka, kilkanaście metrów pod każdą pustynią leżą wielkie złoża stężonej soli. Jeżeli doprowadzić do niej wodę, razem z wilgocią sól zacznie wydobywać się na powierzchnię. I to właśnie stało się teraz w Uzbekistanie. Utajona, przygnieciona, ukryta głęboko sól ruszyła w górę, zaczęła wydobywać się na wolność. Złotą ziemię Uzbekistanu, którą zasnuła najpierw biel bawełny, teraz pokryła błyszczącą skorupą biel soli.
Zresztą nie trzeba rozglądać się po ziemi. Kiedy zawieje wiatr, sól czuje się na wargach, na języku. Szczypie w oczy.
Wody Syr-darii i Amu-darii, zamiast płynąć do Morza Aralskiego, były z woli człowieka trwonione po drodze, na olbrzymim dystansie ponad trzech tysięcy kilometrów rozlewane po polach, po nie kończących się pustyniach. Z tego powodu spokojny i szeroki nurt obu potężnych rzek — jedynego źródła życia w tej części świata — zamiast w miarę ich biegu rosnąć i ogromnieć (jak to ma w swoim zwyczaju przyroda), zaczął maleć, kurczyć się, zwężać i spłycać, aż, nie dochodząc do morza, przemieniał się w słone, zatrute i rozpaciane rozlewiska, w gąbczaste i cuchnące zagony, w zdradliwe zastoiny i rzęsy, aby w końcu zapaść się pod ziemię i zniknąć ludziom z oczu.
Ta osada nazywa się Mujnak i jeszcze kilka lat temu była morskim portem rybackim. Teraz stoi w środku pustyni, morze jest stąd 60-80 kilometrów. W pobliżu osady, tam, gdzie był port, stoją na piaszczystych wydmach rdzewiejące kadłuby rybackich statków, trawlerów, kutrów, barek i łodzi. Mimo iż farba łuszczy się i odpada, można jeszcze odczytać niektóre nazwy: „Estonia”, „Dagestan”, „Nachodka”. Pusto, nikogo nie ma w pobliżu.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Morze Aralskie, którego z Mujnaka nawet nie widać, straciło jedną trzecią swojej powierzchni i dwie trzecie pojemności. Inni obliczają, że została już tylko połowa powierzchni morza. Poziom wody spadł w tym czasie o trzynaście metrów. Pustynie, w jakie przekształciło się jego wczorajsze dno, sięgają już trzech milionów hektarów. Z tych pustyń ciągłe tu wichry i burze piaskowe rocznie wyrzucają w przestrzeń siedemdziesiąt pięć milionów ton soli i trucizn pochodzących z nawozów sztucznych, naniesionych tu dawniej przez rzeki.