Smutna to osada — Mujnak. Leżała kiedyś w miejscu, gdzie piękna, życiodajna Amu-daria wpadała do Morza Aralskiego, niezwykłego morza w sercu wielkich pustyń. Dzisiaj nie ma już ani rzeki, ani morza. W osadzie wyschła zieleń, zdechły psy. Połowa ludzi wyjechała, ci, co zostali, nie mają gdzie się ruszyć. Nie pracują, bo to rybacy, a ryby nie ma. Ze 178 gatunków ryb i frutti di marę zostało już tylko 38. Zresztą do morza daleko, jak tam się dostać przez pustynię? Jeżeli nie wieje silny wiatr, ludzie siedzą na ławeczkach, oparci o odrapane i kruszące się ściany swoich lichych domków. Nie sposób dociec, z czego żyją, trudno się nawet z nimi porozumieć. To Karakałpakowie, ledwie mówią po rosyjsku, dzieci nie mówią już po rosyjsku wcale. Ci pod ścianami, jeżeli się do nich uśmiechnąć, zrobią się jeszcze bardziej ponurzy, a kobiety zasłonią twarz. I rzeczywiście, uśmiech wygląda tu fałszywie, śmiech zabrzmiałby jak zgrzyt zardzewiałego gwoździa o szkło.
Dzieci bawią się w piasku jakimś plastikowym kubełkiem bez rączki. Obdarte, chude, markotne. Nie byłem w najbliższym szpitalu, który jest po drugiej stronie morza, ale pokazali mi w Taszkiencie świeży film z tego szpitala. Na tysiąc urodzonych dzieci umiera od razu sto. A te, które przeżyją? Lekarz bierze do ręki białe szkieleciki, żywe jeszcze, choć trudno się zorientować, czy żywe.
Połowa ludzi ma tu żółtaczkę. Ci, którzy mają żółtaczkę, a dostaną jeszcze dyzenterii, od razu umierają. Ale jak tu zachować odrobinę czystości? Na kartki na miesiąc wypada tu jeden kawałek mydła na osobę i — już bez kartek — wiadro wody dziennie.
Morze Aralskie i jego dopływy dawały utrzymanie trzem milionom ludzi. Ale losy tego morza i jego dwóch rzek wpływają na sytuację wszystkich mieszkańców tego regionu, których jest trzydzieści dwa miliony.
Władza radziecka od dawna myślała, jakby tu zaradzić nieszczęściu, zagładzie Morza Aralskiego, zniszczeniu Uzbekistanu i połowy Azji Środkowej. Wiadome jest przecież, że problem w tym, iż niebywały rozwój upraw bawełny doprowadził do tragicznego deficytu wody, który niszczy dużą część świata (co do dziś jest ukrywane). Trzeba więc znaleźć wodę, tysiące kilometrów sześciennych wody, bo inaczej Uzbecy umrą ź pragnienia, pola bawełny zasypie piasek, staną zagłębia włókiennicze Rosji itd. Ale skąd wziąć tyle wody? Najpierw pomyślano, żeby wysadzić w powietrze góry Pamiru i Tien-szanu (skąd dwie rzeki biorą początek). Pod wpływem gigantycznych wybuchów ruszą z tych gór lawiny, wielkie jak Nil i Amazonka, które, spływając na dół, w cieplejsze regiony planety, przemienia się w wodę, woda wpłynie do wysychających rzek, rzeki dopłyną do morza i wszystko będzie, jak to kiedyś było — to znaczy dobrze, to znaczy normalnie. Projekt ten jednak miał dwie słabe strony. Po pierwsze, góry tak olbrzymie jak Pamir i Tien-szan można by wysadzić tylko przy użyciu bomb nuklearnych, a straszliwe eksplozje i trzęsienia ziemi, jakie by temu towarzyszyły, mogłyby zostać źle przyjęte przez opinię światową. Był jednak ważniejszy powód, dla którego zrezygnowano w końcu z tego pomysłu, ten mianowicie, że wysadzenie w powietrze masywów Pamiru i Tien-szanu uruchomiłoby wielkie masy wody zamrożonej w lodowcach, ale uruchomiłoby tylko jednorazowo i to w takich ilościach, że mogłyby one zatopić znaczną część ZSRR. Ale wyjścia szukano dalej.
W Taszkiencie przyjął mnie generalny dyrektor zjednoczenia „Saniiri” — Wiktor Duchowyj. Zjednoczenie to jest jedną z licznych komórek Ministerstwa Gospodarki Wodnej byłego ZSRR, które zajmuje się Morzem Aralskim oraz Syr-darią i Amu-darią, a jak się zajmuje, to właśnie widzimy. Trzeba zdać sobie sprawę, co to znaczy ministerstwo w Imperium. Otóż ministerstwo, o którym mowa, zatrudnia dwa miliony osób. Codziennie rano dwa miliony osób wstają z łóżek, idą do pracy, siadają za biurkami, wyjmują papier i ołówek i coś muszą zacząć robić. Szczęśliwcy, którzy mają pracę w terenie. Ci wyciągają jakieś instrumenty miernicze, jakieś lupy i sekstanse, suwaki i łaty, i wszystko dokładnie mierzą i liczą. Ale nawet uwzględniając, że na świecie jest tyle rzeczy do zmierzenia i policzenia, nie jest łatwo znaleźć pracę dla dwóch milionów ludzi. Dlatego nad każdym, nawet zupełnie fantastycznym pomysłem pracuje tu masa ekspertów i urzędników.
W swoim gabinecie dyrektor Duchowyj podszedł do dużej mapy wiszącej na ścianie. Była to mapa byłego ZSRR i kontynentu euroazjatyckiego. Duchowyj: sympatyczny, energiczny pan, o bardzo miłym sposobie bycia. Jest wyjście, powiedział do mnie, proszę spojrzeć. I pociągnął dłonią po mapie z góry w dół. Trzeba po prostu, skomentował ruch swojej dłoni, skierować bieg wielkich rzek syberyjskich z północy na południe. Wtedy woda popłynie do nas.
Potem sprawdziłem, jak to daleko do tych rzek. Do najbliższej trzeba kopać kanał długości dwóch i pół tysiąca kilometrów.
Pisząc to wszystko, zadzwoniłem do Anwara, inżyniera ze zjednoczenia, którym kieruje Duchowyj. Co nowego?, spytałem. Normalnie, powiedział, pracujemy. Nad czym?, spytałem znowu. Jak skierować wody syberyjskich rzek w naszą stronę!
POMONA MIASTECZKA DROHOBYCZ
W Doniecku widziałem kobietę sprzedającą krowie racice. Było to na jednej z głównych ulic — Uniwersyteckiej. Stała zmarznięta, rozcierała ręce, a przed nią na stole leżało kilka par złuszczonych krowich racic. Podszedłem i spytałem, do czego one służą. Można na nich ugotować zupę, odpowiedziała, w racicach jest tłuszcz.
Nieco dalej jest dom towarowy „Biały Łabędź”. Tutaj, w świecie handlu, rozogniony i zdeterminowany tłum spełnia tę samą funkcję, którą na Zachodzie sprawuje kolorowa reklama — przyciąga klientów. Oto masa ludzi pędzi do stoiska na parterze, napiera, szturmuje. Przywieźli buty. Poszedłem przyjrzeć się z bliska. Sprzedawali buty po jednej parze na osobę. Wszystko jedno — jaką parę, wszystko jedno — komu, bo sprzedawczynie nie zaglądały nawet, co jest w pudełkach. Każdy chwytał pudełko, wyrywał się z tłumu i stawał z boku, w miejscu, gdzie natychmiast, utworzył się punkt wymiany. Stopniowo, drogą łańcuszkowych transakcji, dyskusji i kompromisów, ludzie zbliżali się tam do ideału, którym było — mieć takie buty, jakie są każdemu potrzebne.
Profesor ekonomii Galina Gobierna powiedziała mi, jak wygląda podział dochodu fabryki lub kopalni w Doniecku: 54 procent zabiera Moskwa, 30 procent zabiera Kijów, 11 procent zabierają władze Doniecka, 5 procent pozostaje dla zakładu pracy.
Zapytałem stojącą na przystanku dziewczynę, którędy iść do dworca kolejowego. A to wam pokażę, zaproponowała. Mimo że było to śródmieście, brnęliśmy po kostki w błocie. Było pochmurno, zacinał wiatr.
Donieck to centrum zagłębia górniczego Ukrainy, w niektórych dzielnicach hałdy węgla i żużlu leżą wprost na ulicy. Czarny pył osiada na ścianach domów, tworząc na fasadach ciągnących się kilometrami jednakowych bloków ciemne smugi, szaroolowiane zacieki, brunatne, rdzawe liszaje.
Podoba wam się Donieck?, spytała niepewnie dziewczyna. Ludzie są wrażliwi na takie sprawy, odczuwają przykrość, jeżeli powie się im coś krytycznego. Zacząłem gorączkowo i pilnie szukać jasnych stron miasta, ale widocznie nie było w moim głosie szczerości, bo kiedy zamilkłem, odpowiedziała z determinacją, nawet hardo: Ale za to w lecie w naszym mieście kwitną róże. Milion róż. Możecie sobie wyobrazić? Milion róż!