Czekając na pociąg, spędziłem na dworcu w Doniecku połowę nocy. Wieczorem wszystko tu jest już zamknięte: i jedyny bar, w którym sprzedają herbatę z cukrem, i kiosk z gazetami, i kasy biletowe. W dużej, ledwie oświetlonej sali śpią na drewnianych ławkach ciasno usadzeni i rozłożeni ludzie. Zmęczeni podróżą i czekaniem, spoczywają w czasie snu w najbardziej niezwykłych, katatonicznych pozycjach. Owinięci w szale i chusty, schowani w uszanki i w palta, wyglądają z daleka jak rozłożone rzędami, nieruchome, pękate tobołki, tłumoki, zawiniątka.
Cisza, zaduch i mrok.
Ale nagle, w kącie sali, z niewidocznych głębi jednego z tych tobołków wydobywa się krzyk. Kobieta zrywa się, krąży po sali, miota się bezradnie. Wory! Wory!, woła zrozpaczona. Pewnie obudziła się i poczuła, że nie ma torebki. Jakiś czas kołuje między ławkami, biega, dziwi się na głos — że jakże, dlaczego jej właśnie? Wzywa Boga na pomoc, ale nikt się nie rusza, więc błąka się jeszcze jakiś czas, rozczochrana, zaspana, w końcu wraca na swoje miejsce, sadowi się, zwija w tobołek i milknie.
Za chwilę jednak — znowu, w jakimś innym miejscu, inny głos, równie trwożny, przerażony: Wory! Wory! I jakaś biegająca między nami kobieta pokazuje, że ma puste ręce, ale nikt tego nie widzi, wszyscy skuleni, pochowani, pozwijani w kłębki.
Tylko siedząca koło mnie babcia na moment otwiera oko, mówi ni to do mnie, ni to do siebie: Żyt' straszno!, jeszcze mocniej przyciska do siebie ceratową torbę i znów zapada w swój płytki, czujny sen.
W naszym przedziale jechała kobieta do Odessy, na ślub syna. Mieszkała gdzieś na Syberii, nad Leną. W przedziale jadą zwykle dwie, cztery albo sześć osób. Kobiety i mężczyźni razem. Zwyczaje są surowe. Najpierw kobiety ścielą sobie łóżka i przebierają się, potem — mężczyźni. Kiedyś jako strój wieczorowo-nocny popularne były piżamy, teraz, coraz częściej — dresy. Czas w przedziale kolejowym spędza się przyjemnie. Wszyscy częstują się nawzajem, dzielą się, czym kto ma, a to pierogami, a to pieczonym kurczakiem, a to chlebem i serem. Zdarzyło mi się jechać z panią, która wiozła zupę oraz miseczki i łyżki — specjalnie, żeby poczęstować innych. Zwykle w przedziale znajdzie się butelka wódki albo koniaku, ktoś zawsze pomyśli, żeby wziąć ją na drogę. Bywało tak, że nie miałem nic do jedzenia, od razu inni oddawali mi, co mieli. Dawniej ludzie bali się siebie nawzajem i w przedziale panowało milczenie, ale teraz jest głasnost' i wszyscy mówią, jeden przez drugiego. Kiedy już pękną tamy, osłabnie wzajemna nieufność, zaczynają się opowieści, zwierzenia, wymiana zdań.
Syberię nazywają największym więzieniem na świecie. Tu car zsyłał setki tysięcy swoich poddanych, tu bolszewicy więzili miliony niewinnych ludzi. Ale nasza Sybiraczka, Kławdia Mironowa, uważa Syberię za miejsce azylu, za oazę wolności. Niezmierzone przestrzenie, ogromna tajga i brak dróg ułatwiały izolację, dawały schronienie, pozwalały zniknąć z oczu. A to, mówi Kławdia Mironowa, przechowały się tu całe komuny innowierców. I cara przeżyły, i bolszewików — nikt nie wiedział, gdzie są. A to, opowiada, dopłynął kiedyś do nich człowiek na łódce. Miał ze sobą papier i farbki, miał ołówki i kredki. Płynął Leną, zatrzymywał się w wioskach i w chutorach i z małych, szkolnych albo paszportowych zdjęć malował matkom portrety ich synów, którzy zginęli na wojnie. Każda płaciła mu, ile mogła. Z tego żył, od nikogo nie zależał. A ona sama, Kławdia Mironowa? Kiedy pędzili wszystkich do kołchozu, ona nocą z mężem, z krową i dwoma prosiakami uciekli głęboko w tajgę. Tam się osiedlili, zbudowali szałas, a potem nawet domek i zagrodę. Przez cały stalinizm, mówi z dumą, nie widziała obcego człowieka. Jako tajemnicę przetrwania podaje swoją sztukę robienia weków ze słoniny. Słonina — oto w czym tkwi sekret życia. Sekret życia i warunek wolności. Jeżeli nie będziecie mieć słoniny — to znaczy, jeżeli nie będziecie mieć tej podstawowej, elementarnej zamożności — nie będziecie wolni. Oto, co mówi Kławdia Mironowa, dzieląc się z nami swoim największym doświadczeniem. Potem tłumaczy, jak trzeba parzyć bańki i słoje, aby słoninę dobrze zawekować. Jakich użyć ziół, które można zebrać w tajdze. Podaje proporcje i sposób przyrządzenia wywaru. Objaśnia, jak wypatroszyć prosiaka i jak go pokroić.
Widzę przez okno zatopione w równolegle z torami biegnącej niby to drodze zgrupowanie artyleryjskie działa średniego kalibru. Z błota wystaje kilkanaście nowych jeszcze luf i osłon, reszta już pogrążyła się w bagnie i w wodzie. I zaraz, w kilka minut później, może dwadzieścia wozów pancernych też zatopionych. Nigdzie żywego ducha, pustkowia i pustkowia, płaska ukraińska równina.
Aż do samej Odessy jemy słoninę, którą Kławdia Mironowa kroi ostrym kozikiem z wielkiego połcia i kładzie nam na chleb jej pożywne, pachnące płaty.
Tym razem nie zatrzymuję się w Odessie (właśnie oświetla ją ciepłe, wczesnowiosenne, popołudniowe słońce), bo po co? Żeby znowu błądzić i szukać śladów Mołdawianki, jej dziurawych, pokrzywionych ulic? Żeby patrzeć, czy gdzieś nie przesunie się cień Froima Gracza lub Beni Krzyka — prawdziwego Króla? Żeby odnajdywać miejsca, które lubił Izaak Babel?
Myśleć o tym, jak idzie na rozstrzelanie bez okularów i nie widzi własnej śmierci?
Kolejka podmiejska, która jeździ z Odessy do Kiszyniowa, jest zrujnowanym, pozbijanym gwoździami i blachą, połatanym deskami i dziurawą dyktą rupieciem. Wszędzie ślady zniszczeń. Ile już razy każdy wagon był demolowany, rozbijany, łamany i pruty? Wewnątrz typowo podmiejska ferajna: kolesie, żule, suki, błatniacy. Ich jest ten pociąg, ten peron, ten świat. Napierają, ryczą ze śmiechu, ale ryczą niewesoło, jest to ryk ostrzegawczy, agresywny, który ma cię sprowokować. Słowo daję, ponieważ stoimy w ścisku, czekam, aż poczuję pod żebrem ukłucie noża albo zobaczę żyletkę przy swoim oku. Tak do Tiraspola. Ferajna wysiada, dalej jadą już tylko chłopi rumuńscy, potulni, milczący, wpatrzeni w gęstniejący za oknami zmierzch.
„Ranek cały spędziliśmy na oglądaniu szczegółowym Kiszyniowa. We wszystkim mieszanina i zbiegowisko najdziwaczniejsze; napisy francuskie, polskie, ruskie, niemieckie, ormiańskie krzyżują się na szyldach ulicznych. Język wszędzie panujący, uliczny, jest mołdawski, tj. rumuński, i w tym języku wywołują roznoszący swój towar, bułki (franzoli), gruszki, kawony i inne owoce (wszystkie sprzedaje się na wagę). Na zajezdnym domie, w którym staliśmy, jedna z desek nosiła napis polski; był faktor, jak u nas Żydek, a najęty dorożkarz okazał się rodem z Wilna. Gospodarz domu miał nazwisko włoskie. We wszystkim podobna mieszanina; i nie dziw, że Kiszyniów przedstawia w sobie to, co jest cechą zaludnienia całej Besarabii: zbiegowisko najróżniejszego pochodzenia ludzi. Obok niedobitków Wschodu przemyka się wytworność we fraku z Wiednia sprowadzonym i żółtych glansowanych rękawiczkach, tak jak obok golami ormiańskiej gra szejne-katarynka arie Donizettiego i Belliniego, walce Straussa...” (Józef Ignacy Kraszewski — „Wspomnienia Odessy, Jedynasu i Budżaku”).
Co zostało z tamtego Kiszyniowa? Dzisiaj są to dwa miasta. Jedno zbudowane w ostatnich dziesięcioleciach — osiedla wysokich bloków, pokryte jasną wapienną płytą. To miasto szeregowych mrówkowców dość szybko wypiera i znosi z powierzchni stary Kiszyniów — urocze, na zielonych wzgórzach rozłożone południowo-wschodnie miasteczko, z którego zostało jeszcze kilka sennych zaułków, trochę prostopadle przecinających się uliczek. Po tych uliczkach można chodzić bez końca. Jeżeli świeci słońce, toną one w cieniu starych, rozłożystych wiązów, jesionów i kasztanów. Po obu stronach jezdni aż gęsto od bzów i jaśminów, berberysu i forsycji. Idąc tędy, widzi się w głębi podwórka, ogródki, altanki i werandy, ukwiecone, ciepłe, życzliwe.