Krętą i stromą drogą pojechaliśmy wieczorem na cmentarz. Było bardzo ciemno. Siąpił deszcz. Przy głównej bramie stał ledwie widoczny w ciemnościach barak, w którym mieszkał dozorca cmentarza. W baraku ma też pokoik ksiądz Antoni Anglonietis, młody, mówiący po polsku Litwin, który od kilku lat pełni swoją posługę w Kiszyniowie. Ksiądz zaprowadził mnie do stojącej obok starej, zniszczonej kaplicy cmentarnej, a kiedy ją obejrzeliśmy, otworzył skryte drzwiczki i po schodach zeszliśmy do katakumb, w których mieściła się przestronna i nawet dobrze oświetlona kaplica. Katakumby i kaplicę zbudowali po kryjomu miejscowi wierni — Niemcy, jako ukryte miejsce modlitwy. Budowali je latami, nocą albo w święta, w wielkiej konspiracji, aby nie wykryły ich władze. Wydobytą ziemię rozrzucali po otaczających cmentarz wzgórzach w różnych miejscach, bo świeża góra ziemi mogłaby wzbudzić podejrzenie.
Potem ksiądz, wysoki, szczupły blondyn o energicznych, zamaszystych ruchach, zawiózł mnie swoim rozklekotanym moskwiczem do kościoła w centrum starego Kiszyniowa. Otworzył masywne wrota i zapalił światła. Władze dopiero oddały kościół, w którym dawniej był jakiś magazyn, ale już wierni zdążyli postawić prosty ołtarz i wybielić ściany.
Było jasno, cicho i pusto.
Kiedy szliśmy, wokół dźwięczało wysokie echo naszych kroków. Stanęliśmy przed prezbiterium.
Zostałem sam, powiedział ksiądz. Wszyscy moi wierni, tysiąc pięciuset Niemców, właśnie wyjechali z Kiszyniowa.
Zaprowadzili mnie do jakiegoś domu, gdzie w dużej, betonowej i ciemnej piwnicy pracował Leonid Niedow. Niedow poszedł do łagru na siedem lat, ponieważ powiedział: „Za Rumuna było więcej kiełbasy”. Kiedy wyszedł w 1964 roku, Sołżenicyn przysłał mu z Riazania depeszę: „Wsiej duszoj pozdrawlajem, radujemsia”. W tym czasie usunęli Chruszczowa, władzę na Kremlu objął Breżniew. Po wyjściu z łagru głodny i bezrobotny Niedow zastanawiał się, z czego będzie żyć. Ponieważ miał jakieś zdolności plastyczne (powiedzmy: pewną plastyczną zręczność), postanowił odlewać z ołowiu figurki przywódców partii, a następnie sprzedawać je instytucjom i ludziom na rynku. Był to niezły pomysł, w tamtych czasach kto by odmówił kupna podobnych dewocjonaliów, mógłby zostać oskarżony, że jest wrogiem władzy radzieckiej. Zaczął od Lenina, ale że miał mało ołowiu i brakowało mu doświadczenia, figurki Włodzimierza Iljicza wypadły małe, tak małe jak ołowiane żołnierzyki. Niedow wystraszył się, ponieważ od razu wyobraził sobie, za co powędruje znowu do łagru.
Lenin jest wielki, powie śledczy, a u ciebie on wypada nie większy niż ołowiany żołnierzyk.
Tak się przeraziłem, opowiadał mi dalej Niedow, że w nocy wrzuciłem do kociołka i stopiłem cały zapas figurek Lenina. No dobrze, ale kogo teraz odlewać? Stalina — nie, bo potępiony, Chruszczow — potępiony, stanęło na Breżniewie. Ale teraz Niedow był już ostrożny — zadbał o znaczny zapas ołowiu, a także zrobił większą formę. W ten sposób, dzięki Breżniewom, których odlewał w różnych postaciach — a to główek, a to popiersi, a to w planie amerykańskim — przeżył dwadzieścia lat. Kiedy zszedłem do ciemnej, aż czarnej piwnicy, przy rozpalonym piecu odlewniczym, niczym krzepki i pracowity Hefajstos, stał w dławiących, trujących oparach gorącego ołowiu ledwie widoczny za osłoną dymu Niedow. Była to już nowa epoka i Niedow przetapiał Breżniewów na figurki Świętego Jerzego i lokalnego patrona — Świętego Stefana.
Nocą z Kiszyniowa do Kijowa. Nie śpię, czekam, aż pociąg zatrzyma się na stacji w Winnicy. Jest trzecia nad ranem. Głębokie ciemności, kilka słabych latarń ledwie oświetla stary dworzec. Jakieś nieruchome postacie na peronie. Siąpi deszcz, krople ściekają po szybie. Nic więcej nie widać, reszta, ta straszna reszta, jest tam, za budynkiem stacji, w głębinie nocy. Winnica to miejsce masowego mordu — inny Katyń, na terenie Ukrainy. W latach 1937-38 NKWD rozstrzelało tu tysiące i tysiące ludzi. Ilu dokładnie — nie wiadomo. Jeszcze w 1943 roku Niemcy odkopali zwłoki 9432 ofiar i dalszą ekshumację zawieszono — do dziś. W grobach leżą głównie Ukraińcy i Polacy. W jednym miejscu, w samym mieście, obok kępy starych dębów odkopano 13 masowych grobów. Leży w nich 1383 zabitych ludzi. Na grobach owych 1383 ofiar, zamordowanych strzałem w tył głowy, zrobiono natychmiast Park Kultury i Wypoczynku. Po zakończeniu egzekucji na kilku grobach zbudowano estrady dla potańcówek, a na jednym gabinet śmiechu.
W Kijowie mieszkam przy Bulwarze Drużby Narodów, u starszej pani — M.Ż. Mam swój mały i ciepły pokoik, pełen książek, w tym również po hiszpańsku, gdyż gospodyni jest tłumaczką z tego języka. Maleńka ubikacja, jak większość jej podobnych w tym kraju, jest od podłogi do sufitu wypełniona rolkami papieru toaletowego i torebkami proszku do prania. Poczciwa M.Ż. dba o mnie i nawet kiedy wracam bardzo późno, i odgrzewa mi jakąś zupę, w której jest zawsze kawałek mięsa z kością. Właśnie kiedy jem zupę, M.Ż. opowiada mi, jakim cudem zdobyła to mięso z kością, bo, oczywiście, jest to najprawdziwszy cud — M.Ż. i ja wiemy o tym dobrze.
Wspominam M.Ż., ponieważ niedawno musiałem powiedzieć grupie ludzi, co to jest dramat, dramat losu, dramat życia, a także dać jakiś przykład. Dla mnie przykładem jest M.Ż. Dziesięć lat temu mąż M.Ż. wyemigrował do Nowego Jorku. Najpierw biedował, ale potem pomogła mu gmina żydowska i mąż M.Ż., o którym może ona teraz powiedzieć — były mąż, stanął na nogach. Jedyną bliską osobą, która została mojej gospodyni, jest jej wnuczka. Wnuczka ma piętnaście lat. M.Ż. jest już bardzo chora, za dużo waży i ma trudności z chodzeniem. Jednego dnia wracam, a M.Ż. trzyma w ręku list i jest wyraźnie zdenerwowana. To list od jej męża, byłego męża, który pisze — przyślij mi naszą wnuczkę, ja ją tu wykształcę, ja ją rozwinę, dam jej wszystko. M.Ż. dobrze rozumie, że jej mąż, były mąż, ma rację: jaka przyszłość może czekać jej wnuczkę w Kijowie? A to dziecko jest takie zdolne! Ale jeśli wnuczka pojedzie, M.Ż. zostanie sama, zupełnie sama, a, co tu dużo mówić, trzeba się liczyć z okropnymi prawami wieku, trzeba patrzeć życiu w twarz. Z drugiej jednak strony, czy wolno odebrać wnuczce taką złotą szansę? Przecież mogłaby tam i zostać lekarzem, i grać na skrzypcach, i poznać bogatego człowieka.
I co pan o tym wszystkim myśli? pyta mnie zrozpaczona M.Ż. Patrzę, jak drży jej pełne ciało, jak ciągle czyta zdanie po zdaniu ów radosno-złowieszczy list (którego treść przez cały dzień skrywa przed wnuczką) i czuję, że stanąłem w środku ludzkiego dramatu. Milczę, a potem zaczynam prosić M.Ż. o przebaczenie. Proszę mi wybaczyć, mówię, proszę się nie gniewać, ale ja naprawdę nie wiem, co odpowiedzieć.
Polityka tak tu teraz panuje nad wszystkim, że odruchowo chciałem tę relację zacząć od streszczenia kolejnej uchwały, którą przyjął właśnie parlament Ukrainy, lub od rozmowy z jednym z miejscowych działaczy, ale zaraz pomyślałem, że nie, jednak na początek powiem co innego, a mianowicie pochwalę Kijów jako miasto. Jest to jedyne z wielkich miast w dawnym ZSRR, w którym ulice służą nie do pośpiesznego przemykania się do domu, ale do chodzenia, do spacerowania. Podobnie jest może tylko w Petersburgu, ale tam przeszkadza klimat znacznie chłodniejszy, wietrzny, deszczysty lub mroźny. Natomiast Kijów jest ciepły, zaciszny, wygrzany w słońcu. Po południu w śródmieściu widzi się tłum ludzi, i to tłumy wcale nie polityczne, nie wiecujące, ale zwyczajnie tysiące przechodniów, którzy wyszli z dusznych, ciasnych biur i mieszkań, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Kijów poza tym jest miastem, w którym zachowały się ślady dawnych kawiarń. Można w nich — odstawszy swoje w kolejkach — dostać szklankę herbaty i ciastko, rzecz np. w Moskwie nie do pomyślenia.