Wieś ukraińska konała w milczeniu, w izolacji od świata, gryząc korę drzew i łyko własnych łapci, otoczona pogardą i nienawiścią ludzi z miast, stojących na ulicach w nie kończących się kolejkach po chleb.
We Lwowie wstaję nad ranem. Kiedy wychodzę na ulicę, jest jeszcze ciemno. Ale oto daleko kołysze się światełko: zbliża, się pierwszy tramwaj. Tramwajem jadę na dworzec i kupuję bilet na pociąg podmiejski do Drohobycza. Kiedy przyjeżdżam, jest już jasny dzień, a nawet, między rzednącymi chmurami, pojawia się blade słońce (jest luty). Na peronie czekają na mnie Leszek Galas i Alfred Szrejer. Pan Galas spieszy się do pracy, ale pan Szrejer jest już emerytem i może mi poświęcić swój dzień.
Do Drohobycza ciągną pielgrzymki, ponieważ jest to miasteczko, w którym żył, tworzył i zginął Bruno Schulz. Właśnie pan Szrejer był uczniem Schulza, który, poza tym, że pisał i malował, uczył w Gimnazjum im. Władysława Jagiełły robót ręcznych i rysunku. Kiedy nie chciało nam się nic robić na lekcji, prosiliśmy, aby opowiedział nam bajkę. Przerywał lekcję i opowiadał, bardzo to lubił.
Schulz mieszkał w parterowym domku przy ulicy Floriańskiej 12, skąd miał do gimnazjum na ulicy Zielonej bardzo blisko, może kilkaset metrów, wystarczyło przejść przez dwie małe uliczki i piękny, stary skwer. Niedaleko stoi kościół i znowu skwer. Za tym kościołem, na skraju skweru, jest dziś piekarnia. W tym miejscu, w 1942 roku, na ulicy — gestapowiec Karl Günter zastrzelił Bruno Schulza. Gunter miał mały, damski pistolet.
Życie wielkiego Schulza upłynęło więc w tym małym miasteczku, a nawet w zupełnie małym trójkącie między Floriańską, Zieloną i skwerem przy piekarni. Dzisiaj ludzie mogą przejść tę trasę w kilka minut, zastanawiając się nad tajemnicą niezwykłej wyobraźni Schulza. Ale wątpliwe, żeby doszli do jasnych i rozumnych konkluzji. Raz jeden to piękne miasteczko odsłoniło swoje niezwykłe sekrety. Raz jeden i tylko Bruno Schulzowi, który był jego czujną i wrażliwą cząstką, jego dyskretnym, w milczeniu przesuwającym się duchem.
Dlatego zupełnie niedorzeczne jest moje pytanie: Panie Alfredzie, a w którym miejscu były sklepy cynamonowe? Szrejer przystaje, w jego wzroku jest mieszanina zaskoczenia, ironii i nawet nagany. Gdzie były sklepy cynamonowe?, powtarza. Przecież one były w wyobraźni Schulza! Tam świeciły. Tam pachniały w taki niepowtarzalny sposób!
Pan Szrejer chce mi pokazać swoje włości, a ściślej to, co kiedyś należało do jego rodziny. Więc ta apteka była własnością jego dziadka, a ten dom miał jego ojciec, który robił doktorat z chemii w Zurychu i był kierownikiem laboratorium rafinerii ropy naftowej w Jaśle.
Jego rodzina zginęła w getcie, a ocaleli ci, którzy mieszkają w Argentynie.
Sam pan Alfred po wojnie przez szesnaście lat grał na skrzypcach i śpiewał w orkiestrze kinowej, najpierw kina „Kirów” (dawniej — „Wanda”), a potem w kinie „Komsomolec” (dawniej — „Sztuka”). Potem uczył w szkole muzyki.
A tu, mówi pan Alfred, bo chodzimy już bardzo długo po miasteczku, tu była bóżnica, obecnie — skład mebli. Te suche badyle, które pan widzi? W lecie rośnie tu wielkie zielsko. Czy mogła tu mieć swoje łóżko ta zidiociała dziewczyna Tłuja? Może mogła mieć.
Wszystko jest takie niejasne, takie niepojęte. Schulz pisał „Sklepy cynamonowe” w 1933 roku. Był to najstraszniejszy rok Wielkiego Głodu na Ukrainie, a więc niedaleko od Drohobycza. Schulz o tej wielkiej tragedii, tak skrywanej przed światem, z pewnością nic nie wiedział. Ale jakie działają tu siły, jakie prądy, jakie nie znane nam samym skojarzenia, związki i opozycje, które sprawiają, że jego książka zaczyna się wielką, odurzającą wizją sytości?
„Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca — lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czerwone wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń drugich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy — surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym”.
POWRÓT DO RODZINNEGO MIASTA
Pierwszy raz w Petersburgu. Jest sierpień, a mimo to panuje chłód i siąpi deszcz. Dostojewski uważał, że chmurna skandynawska pogoda jest cechą tego miasta: „Szary, jesienny dzień, zamglony i błotnisty, tak ponuro i z takim krzywym uśmiechem zajrzał przez mętną szybę do pokoju, że pan Goładkin całkiem już nie mógł wątpić, że nie znajduje się w jakimś tam królestwie za siedmioma górami, lecz w mieście Petersburgu...” (F. Dostojewski — „Sobowtór”).
Autor „Notatek z podziemia” często sugerował, że rozdrażnienia, złości i melancholie jego bohaterów mają swój związek z klimatem i nastrojem miasta: „Od samego rana zaczęło mi dokuczać jakieś dziwne przygnębienie. Wydało mi się nagle, że mnie, samotnego, wszyscy opuszczają i że wszyscy odwracają się ode mnie. Naturalnie, każdy ma prawo zapytać: któż to ci wszyscy? Bo przecież już osiem lat mieszkam w Petersburgu i nie umiałem zawrzeć prawie żadnej znajomości” (F. Dostojewski — „Białe noce”).
Szedłem z dworca (przyjechałem nocnym pociągiem z Moskwy), myśląc o panu Goładkinie i jego niezwykłych przygodach. Nie tylko zresztą o nim. Petersburg tak wiele razy pojawiał się w powieściach, w wierszach i w legendach, że wydaje się być miastem tyle rzeczywistym, co wymyślonym, a siła talentu Puszkina, Gogola i Dostojewskiego sprawia, że momentami ich bohaterowie są dla nas bardziej realni niż ci, których właśnie mijamy idąc ulicą.
Ulica nazywa się Newski Prospekt i przecina stary Petersburg ze wschodu na zachód. Im bardziej zbliża się ona do Newy, tym stojące po obu jej stronach kamienice, gmachy i budowle stają się większe i bogatsze. To sama architektura, coraz bardziej okazała i dostojna, zapowiada, że dochodzimy do miejsca wagi szczególnej, doniosłej, najwyższej. I rzeczywiście, na końcu Newskiego Prospektu, z prawej strony, nagle jakby ktoś odsłonił kurtynę, otwiera się rozległa panorama placu Pałacowego.
Imponujący widok!
Po lewej stronie placu, wzdłuż całej jego długości ciągnie się zielona, szafirowo-biała, zdobna w przemyślne koronki, ażury i pilastry bryła Pałacu Zimowego — siedziba carów.
Naprzeciwko, po drugiej stronie placu stoi długi, pokryty jasną ochrą, masywny gmach Sztabu Generalnego.
A między tymi wspaniałymi budowlami leży rozległa, płaska i pusta, tak wielka, że chciałbym powiedzieć — niezmierzona, przestrzeń placu Pałacowego. Coś tam na jej końcu się majaczy, gdzieś tam przewinie się jakiś pojazd, przejdzie jakiś człowiek, ale wszystko to tylko podkreśla ogrom tego miejsca, jego niewzruszoną, nieruchomą statykę.
Widok tego placu, jego koncepcja, plan i kompozycja mają w sobie głęboką symbolikę mówiącą więcej o tym kraju niż dziesiątki rozpraw i podręczników. Ponieważ plac ten jest egzemplifikacją charakteru i struktury władzy. Jej formę najwyższą symbolizuje Pałac Zimowy — siedziba panującego. Natomiast jej prawym ramieniem, najważniejszym i jedynym, nie jest ani władza duchowa (nie widać tu cerkwi), ani władza przedstawicielska (nie widać budynku parlamentu), ale armia, wojsko, oręż (gmach Sztabu Generalnego).