Biel często kojarzy się z ostatecznością, z kresem, ze śmiercią. W tych kulturach, w których ludzie żyją lękiem przed śmiercią, żałobnicy ubierają się na czarno, żeby odstraszyć od siebie śmierć, izolować ją, ograniczyć do zmarłego. Tam jednak, gdzie śmierć jest uważana za inną formę, inną postać istnienia, żałobnicy ubierają się na biało i na biało ubierają zmarłego: biel jest tu kolorem akceptacji, zgody, przystania na los.
Coś w tym styczniowym, syberyjskim pejzażu obezwładnia, przygniata, poraża. Przede wszystkim jego ogrom, jego bezgraniczność, jego oceaniczna bezkresność. Ziemia nie ma tu końca, świat nie ma końca. Człowiek nie jest stworzony na taką bezmiarę. Dla niego wygodną, uchwytną, poręczną jest miara jego wsi, jego pola, ulicy, domu. Na morzu taką miarą będzie wielkość okrętowego pokładu. Człowiek jest stworzony na taką przestrzeń, aby mógł ją przejść za jednym razem, za jednym wysiłkiem.
Za Krasnojarskiem (czwarty już dzień podróży?) zaczęło się rozwidniać (o tej porze roku przez większą część doby panuje tu ciemność). Piję herbatę i wyglądam przez okno. Ta sama równina śnieżna co wczoraj. Co przedwczoraj (a chciałem już z rozpędu dodać: co przed rokiem. Przed wiekami). Te same masywy leśne. Te same ostępy i polany, a na otwartych przestrzeniach wysokie zaspy śniegu, wyrzeźbione przez wiatr w najprzedziwniejsze kształty.
Nagle przypomina mi się Cendrars i jego „Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Francji”. W tym wierszu, napisanym jeszcze przed I wojną światową, Cendrars opisuje podróż tą samą linią, ale w przeciwnym kierunku — z Moskwy do Charbinu. Refren tego poematu to nieustannie powtarzające się pytanie, zadawane przez jego wylęknioną dziewczynę — Żannę:
„Błażejku, powiedz, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre'u?”
Żanna ma to samo uczucie, które ogarnia każdego, kto zagłębia się w biały bezkres Syberii — uczucie zapadania się w niebyt, zanikania.
Autor nie ma jej czym pocieszyć:
Jesteśmy daleko, Żanno, jedziesz od siedmiu dni
Jesteś daleko od Montmartre'u”.
Paryż jest centrum świata, jako punkt odniesienia.
Jak mierzyć poczucie oddalenia, odległości? Być daleko od czego, od jakiego miejsca? Gdzie jest ten punkt na naszej planecie, od którego ludzie oddalając się mieliby wrażenie, że są bliżej i bliżej krańca ziemi? Czy jest to punkt w znaczeniu tylko emocjonalnym (mój dom jako centrum świata)? Czy kulturowym (np. cywilizacja grecka)? Czy religijnym (np. Mekka)? Większość ludzi spytana, co uważa za centrum świata — Paryż czy Meksyk, odpowie: Paryż. Dlaczego? Przecież miasto Meksyk jest większe od Paryża i też ma metro i wspaniałe zabytki, i wielkie malarstwo, i świetnych pisarzy. A jednak powiedzą — Paryż. Albo niech ktoś ogłosi, że dla niego centrum świata — to Kair. Przecież większy od Paryża i zabytki, i uniwersytet, i malarstwo. A jednak czy wielu ludzi poprze Kair? Więc pozostaje Paryż (w każdym razie pozostawał, kiedy wylękniona Żanna jechała z duszą na ramieniu przez Syberię). Pozostaje Europa. Cywilizacja europejska jest jedyną, która miała i (prawie) zrealizowała swoje ambicje światowe. Inne cywilizacje albo z przyczyn technicznych takich ambicji nie mogły zaspokoić (np. Majowie), albo po prostu takich zainteresowań nie miały (np. Chiny) — przekonane, że one właśnie obejmowały cały świat.
Tylko cywilizacja europejska okazała się zdolna do przełamania swojego etnocentryzmu. W jej kręgu zrodziła się chęć poznania innych cywilizacji oraz teoria (sformułowana przez Bronisława Malinowskiego), że kulturę światową tworzy konstelacja równorzędnych kultur.
Dzień, noc i dzień.
Łoskot kół monotonny, natarczywy, coraz trudniejszy do zniesienia. Najbardziej donośnie rozlega się nocą: człowiek uwięziony jest w tym łoskocie jak w rozdygotanej, rozwibrowanej klatce. Wpadliśmy w burzę jakąś, bo nagle okno zalepił śnieg, a wycie wichru słyszało się nawet w przedziale.
„drogi żadnej, tylko strasznymi górami i wąwozami”
Szósty, a może siódmy dzień podróży. W wielkich, jednostajnych przestrzeniach gubią się miary czasu, przestają obowiązywać, przestają coś znaczyć. Godziny robią się nieforemne, bezkształtne, rozciągliwe jak zegary na obrazach Salvadore Dali. Na domiar pociąg przejeżdża przez różne strefy czasu i powinno się coraz to przesuwać wskazówki zegarka, ale po co, co się przez to zyska? Słabnie tu poczucie zmiany (główny wyznacznik czasu), nawet potrzeba zmiany, człowiek żyje tu w jakiejś zapaści, w odrętwieniu, w wewnętrznym bezruchu. Teraz, w styczniu, noce są bardzo długie. Nawet przez większą część dnia panuje ciemnoszary, uporczywy mrok. Niekiedy tylko pojawi się słońce: wówczas świat robi się jasny, błękitny, narysowany ostrą, zdecydowaną kreską. Ale potem mrok jest tym głębszy i tym bardziej wszechobecny.
Podróżując Transsyberyjską co można zobaczyć z tzw. rzeczywistości kraju? Nic właściwie. Większą część trasy kryją ciemności, ale i za dnia niewiele widać poza śnieżną, wszędzie roztaczającą się pustką. Jakieś stacyjki, nocą — samotne i nikłe światła, jakieś widma wpatrzone w pędzący w tumanach śniegu pociąg, który znika zaraz, zapada się, zakryty najbliższym lasem.
Mam dwuosobowy przedział, w którym cały czas jadę sam. Męcząca samotność. Czytać nie można, bo wagonem miota na wszystkie strony, litery skaczą, zamazują się i już po chwili bolą oczy. Nie ma do kogo się odezwać. Można wyjść na korytarz. I co wówczas? Wszystkie przedziały zamknięte, nawet nie wiem, czy ktoś w nich jedzie, bo nie mają okienek, żeby zajrzeć.
— Czy ktoś jedzie w tych przedziałach? — pytam konduktora.
— A różnie — odpowiada wymijająco i znika.
Nie sposób nawiązać z nikim rozmowy. Ludzie (nawet jeśli gdzieś tu się pojawią) albo od razu obchodzą mnie bokiem, albo już niemal schwytani za rękaw coś odburkną i już ich nie widzę. Jeżeli odpowiadają, to niejasno, dwuznacznie, monosylabicznie, tak że nic właściwie z tej odpowiedzi nie wynika. Mówią: zobaczymy, mówią: ano, tak, lub mówią: kto to może wiedzieć, czy też: bezwarunkowo! Ale najczęściej mówią coś, co mogłoby wskazywać, że już wszystko zrozumieli, że przeniknęli do samego jądra prawdy, mówią: ot, takie jest życie.
Jeżeli istnieje coś takiego jak geniusz narodu, to geniusz narodu rosyjskiego wyraża się m.in. w tym właśnie powiedzeniu.
Ot, takie jest życie!
Wiele zrozumie każdy, kto wmyśli się w sens tych słów. Ale chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej — i nie mogę. Wokół mnie pusto, wokół mnie ziemia spalona, wokół mnie ściana. Wiadomo dlaczego: cudzoziemiec. Cudzoziemiec budzi mieszane uczucia. Więc budzi uczucie ciekawości (to należy stłumić!), uczucie zazdrości (cudzoziemcowi zawsze lepiej, wystarczy zobaczyć, jak jest dobrze ubrany), ale przede wszystkim wywołuje uczucie lęku. Jednym z filarów, na których opiera się system, jest izolacja od świata, a cudzoziemiec, przez sam fakt, że istnieje, filar ten podkopuje. Stalin za kontakt z cudzoziemcem zsyłał na pięć, dziesięć lat do łagru, a często kazał rozstrzeliwać, jak więc dziwić się ludziom, że boją się cudzoziemca jak ognia.
Ja też jadę w kibitce, tyle że jest ona bez porównania bardziej komfortowa niż ta, w której wieźli jenerała Kopcia. I nie mam wyroku, nie jestem zesłańcem. Ale zasada izolacji jest ta sama. To podkreślenie, że jest się tu obcym, innym, że jest się intruzem, wtrętem, zgrzytem, kłopotem. To w najlepszym wypadku! Bo cudzoziemiec to przecież coś bardziej groźnego — to dywersant i szpieg! Co on się tak w to okno wpatruje, co on tam chce zobaczyć? Nic nie zobaczy! Cała trasa transsyberyjska jest wyczyszczona z wszystkiego, co mogłoby szpiegowi wpaść w oko. Pociąg pędzi jak gdyby w foliowym tunelu — tylko nagie ściany i ściany: ściana nocy, ściana śniegu. A dlaczego on tak próbuje się wypytywać? Dlaczego go to interesuje? Po co mu to wiedzieć? Notował? Notował. Co notował? Wszystko? Gdzie on trzyma te notatki? Cały czas przy sobie? To niedobrze!