Выбрать главу

Można je odróżnić jedynie po kapliczkach. Każda zagroda ma swoją, czasem na placu, czasem na polach, gdzie bożki opiekują się plonami. Stoją pod osłoną maleńkich strzech. Przybierają rozmaite formy: kamień, rzeźba w drewnie, malowane i niemalowane, bezkształtne gliniane bryły ze skorupkami wciśniętymi w miejsce oczu i ust. W jedną z nich wciśnięto kawałeczki niebieskiego kafla, który musiał przywędrować tu przez pustynię z kimś z północy. W innej znalazł się kawałek oksydowanego metalu, który okazuje się zamkiem pistoletu skałkowego. Jego drewniane łożysko wyjadły termity. Wszystkie bożki są wysmarowane mieszaniną kolorowych proszków, mleka i piwa z prosa, ofiarowaną przodkom. Gdy Jonathan staje przed brzuchatą figurką z kokiem na głowie i zastanawia się, czy już ją widział, dochodzą go trzaski gramofonu. Jest niedaleko obozu.

٭

Pod nieobecność Jonathana obsesja Marchanta na punkcie latryn okazuje się usprawiedliwiona. Oryginalny model (zwykły rów) wkrótce zostaje zastąpiony wersją numer dwa, a potem wersją numer trzy. Wersja numer trzy to starannie dopracowany modeclass="underline" dwie drewniane deski z otworami (pilot i strzelec), osłonięte ze wszystkich stron drzewem i brezentem, z zamykanymi drzwiczkami od frontu. Choć pierwotnym zamiarem Marchanta było całkowite rozdzielenie toalet, rzeczywistość go przerosła. Uczestników wyprawy dopadła choroba i przez dziesięć dni nikt nie jest sobą.

Choroba objawia się straszliwym, szarpiącym wnętrzności bólem i gwałtownym rozwolnieniem, co oznacza, że obie deski są okupowane niemal bez przerwy. W myśl zasady „szczęśliwi, którzy posiadają”, żaden użytkownik nie pali się do odstąpienia swego miejsca rozszalałym kolegom. Walenie do drzwi, zniewagi, a nawet groźby stają się chlebem powszednim. Kulminacją szybko postępującego zdziczenia obyczajów jest moment, w którym Gregg strzałem z rewolweru gruchocze zamknięcie drzwi w części dla strzelca, wywleka stamtąd przerażonego Gittensa, a sam barykaduje się w środku. Marchant koi mu nerwy, śpiewając przez ścianę stare, sentymentalne pieśni wojskowe. Po tym zdarzeniu za zgodą wszystkich członków ekspedycji osłony zostają rozebrane, a latryny ogłoszone strefą neutralną. Obserwatorzy Fotse donoszą Daou, że nawet podczas choroby żaden z białych nie pomyślał o załatwieniu swoich potrzeb w krzakach. (Dziwni z nich ludzie!). Najwyraźniej wartość duchowa owych desek ma coś wspólnego z pokutą.

Choroba mija. U jej bladych i wycieńczonych ofiar zostaje wzajemna niechęć. Marchant i Gregg wracają do pomiarów terenu. Powoli pokrywają abstrakcyjną siatką coraz większy obszar wokół zboczy.

Poirytowani odkrywają, że pod ich nieobecność w pobliżu obozu kręcą się jacyś Fotse. Głównie dzieci, ale czasem przychodzi też paru bezczelnych młodzików, którzy apatycznie przyglądają się obozowemu życiu.

Pewnego ranka z namiotu Marchanta wyskakuje jakiś chłopiec, a za nim Marchant w samym ręczniku. Uciekinier ma przewagę paru jardów. Po kilku krokach Marchant rezygnuje z pościgu.

– Dasz wiarę? – zasapany zwraca się do Gittensa. – Ten mały czarnuch ukradł mój pędzel do golenia!

Po tym incydencie nie spuszczają oka z obozowego sprzętu i wznawiają nocne warty. Mimo wzmożonej czujności giną im osobiste rzeczy. Profesor traci sznurowadła, Gittens scyzoryk i pudełeczko z pastą do butów. Niektóre z rzeczy ukradzionych przez Fotse nie mają żadnej wartości materialnej. Morgan natyka się na dwóch mężczyzn, którzy grzebią w stosie odpadków przy namiocie kuchennym. Innego chłopca przyłapuje obok latryny, jak na czworakach zbiera włosy i kawałki obciętych paznokci u nóg.

Kiedy Jonathan wraca do obozu, zastaje wszystkich uczestników wokół ognia. Słuchają zdartej płyty Morgana z walijskimi pieśniami religijnymi. Paranoja wywołana ostatnimi wypadkami pokonała awersję. Mają przy sobie prawie wszystkie strzelby. Część oparli o krzesła, część trzymają-na kolanach i gładzą je od czasu do czasu, jakby się chcieli upewnić, że ciągle tam są. Zapada zmierzch. Wszyscy łapczywie zaciągają się papierosowym dymem. Początkowo miał to być sposób na odstraszanie owadów, ale z czasem przekształcił się w nałóg o zgoła histerycznej intensywności.

Zadają mu parę pytań („Cholernie ciężko, co? Miałeś jakieś kłopoty?”), ale nie wydają się zainteresowani odpowiedziami. Opanowani zwątpieniem, dbają głównie o własne problemy. Rozmowa kręci się wokół okropności tutejszego klimatu i degeneracji Fotse, którzy zawiedli nadzieje antropologów. Do Jonathana te uwagi dochodzą z bardzo daleka; jakby dotyczyły wspomnień, zapisków z miejsca, o którym coś wie i z którym czul się kiedyś związany, ale teraz nie potrafi go sobie przypomnieć, umiejscowić w chaosie pamięci.

– To nie jest Afryka, jaką znałem – wzdycha profesor. – U Fotse udawało mi się zrzucić z siebie cały bagaż trosk współczesnego człowieka.

– Brzemię cywilizowanego społeczeństwa – dopowiada Gittens.

– Co za porąbane miejsce – mówi Marchant. – Kurewski upał, pełno pieprzonych much, a te czarnuchy gorsze niż Cyganie…

Profesor krzywi się.

– Wolałbym, żeby… – urywa nagle. – O co właściwie chodzi?

Głos zabiera Gittens.

– Chyba rozumiem, co pan miał na myśli, profesorze. To jakby wyprawa do naszej odległej przeszłości.

– Kurewsko prymitywnej – rzuca Marchant.

– Pierwotnej – poprawia Morgan.

– To musiało być takie nieskażone miejsce – mówi Gittens w zadumie. – Eden. I pomyśleć, że za dziesięć lat nic z tego nie zostanie…

– Płakać nie będziemy – stwierdza Marchant.

– Nic na to nie poradzimy – ciągnie Gittens. – To cena, jaką płacimy za postęp.

Reszta potakuje filozoficznie.

– Proponuję – zaczyna profesor – skupić się na gromadzeniu eksponatów. Jeśli ocalimy, co się da, z przedmiotów, które wytwarzają…

Gittens i Morgan przyjmują pomysł z entuzjazmem.

– Rozmowy nie przyniosły…

– Właśnie – przerywa im cierpko profesor. – Kiedyś Fotse byli raczej gadatliwi.

Morgan zastanawia się głośno, czy nie powinni spróbować jeszcze raz z wywiadami. Ale w skrytości ducha liczy, że reszta nie przychyli się do jego pomysłu.

Gittens, którego umiłowana teoria o szlachetnych dzikusach doznała w ciągu ostatnich tygodni uszczerbku, nie ma najmniejszej ochoty na ponowne rozmowy z Fotse. Szybko zmienia temat.

– Dziesięć lat? To pewne?

– Tak twierdzi urzędnik w biurze gubernatora – odpowiada profesor. – Mają szczegółowy plan. Kiedy skończą budowę sieci dróg w tym okręgu, chcą umieścić Fotse w pobliżu głównych skrzyżowań. W ciągu pięciu najbliższych lat nic się nie wydarzy, ale poradził mi, żeby brać, co się da. Powiedziałem, że to skandal, a on poczęstował mnie argumentem, którego można się było spodziewać: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”.

– A co, jeśli Fotse nie zechcą się przenieść? – pyta Jonathan.

– Przypuszczam, że władze są przygotowane na protesty. W takich przypadkach użycie przymusu często bywa konieczne.

Morgan zastanawia się przez chwilę nad tymi słowami.

– To w ich najlepszym interesie. Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie ma sens. Ich plony są żałosne. Jeśli pokazać im, jak siać, przenieść tam, gdzie jest lepsza gleba, to kto wie… Może za dwadzieścia lat będą sprzedawać swoje plony. Gdyby ich kozy skrzyżować z-europejskimi, miałyby większą masę. I dawałyby więcej mleka…

– Musisz mówić o kozach? – wzdycha Gittens. – Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie zobaczę ani jednej.