Выбрать главу

– Według mnie kozy to całkiem interesujące zwierzęta – oznajmia Morgan sucho.

Jonathan ma pytanie.

– Nie uważasz, że lepiej dać im spokój?

– Kozom? – rzuca szyderczo Marchant.

– Fotse.

Wszyscy spoglądają na Jonathana z niedowierzaniem.

– Nie wiem, do czego zmierzasz – zaczyna Gittens oficjalnym tonem – ale to typowa dla ciebie postawa, Bridgeman. I wiem, że nie jestem odosobniony w swojej opinii.

Profesor marszczy brwi.

– Teraz widzę, że zaproszenie cię do udziału w wyprawie było błędem. Nie włożyłeś w nią serca. Nie masz chęci do pracy. Nie udzielasz się. Twój główny problem, Bridgeman, to brak ducha współpracy.

– Ducha współpracy?

Morgan rzuca mu spojrzenie pełne politowania.

– Nie lubisz działać w zespole, prawda?

Jonathan patrzy na nich i słyszy szelest trawy kołysanej wiatrem.

– Nie lubię. Może macie rację.

Mimo dość wczesnej pory wymyśla jakieś usprawiedliwienie i idzie do namiotu. Noc mija mu na balansowaniu między dwoma stanami – bezsennością pełną surrealistycznych wizji, w których cisza grozi wybuchem, i czymś, o czym trudno powiedzieć, czy jest jawą, czy snem. Jonathan czuje, że wszystkich ludzi i wszystkie obiekty w otaczających go ciemnościach łączy siatka kabli i drutów, tworzących jeden mechanizm. Za każdym razem, gdy zmienia pozycję albo podnosi rękę do twarzy, wprawia w ruch inne rzeczy; wywołuje kaskadę efektów sięgających spraw ostatecznych. Czasem to on pod ich wpływem porusza ramionami czy powiekami bez udziału własnej woli. Gdyby mógł się uwolnić z tej plątaniny, byłoby z nim dobrze. Gdyby przynajmniej udało mu się odkryć zasadę działania tego systemu, mógłby się od niego uniezależnić. Oczyma wyobraźni widzi chaty Fotse zrównywane z ziemią; ich samych, jak poboczem nowych dróg wędrują ku nowym siedzibom. Wczesnym rankiem przeszłość wydaje się jeszcze bardziej zawikłana niż przyszłość. Tłumione dotąd myśli przybierają konkretny kształt. Co by było, gdyby dawno temu się zagubił? Gdyby zgubił samego siebie i nigdy nie mógł się odnaleźć?

Z nadejściem dnia Jonathan oznajmia profesorowi, że chce od zaraz kontynuować spis, i opuszcza obóz. Profesor mówi, że może zabrać tylko dwóch tragarzy. Część uciekła i w obozie brakuje rąk do pracy. Jonathan skwapliwie godzi się na dwóch. Rusza w górę wyschłego koryta rzeki za zagrodą Daou. Nie wie, dokąd zmierza. Wie tylko, że nie może zostać.

Jonathan trzyma się koryta rzeki. Wędruje drogą pasterzy, klucząc między głazami i kępami twardej, kłującej trawy. Choć mija kilka zagród, nie zatrzymuje się przy nich ani na chwilę. W pierwszym odruchu sięga po notes, ale nie potrafi zmusić się do napisania czegokolwiek.

Kiedy słońce staje w zenicie, pasterski szlak skręca w stronę pasma ciągnącego się na mile z północy na południe. Przez resztę dnia wąskie koryto rzeki biegnie niemal u jego stóp. Jonathan rozbija obóz między dwoma gigantycznymi głazami. Z nadejściem nocy, która zawsze spada na ziemię Fotse z kliniczną precyzją, ściana skał, górująca nad nim przez cały dzień, zaczyna go przygniatać. Kiedy patrzy, jak Idris przygotowuje kolację, wydaje mu się, że masyw stopniowo potężnieje. Kiedy idzie spać, nie jest już tego pewien. Teraz odnosi raczej wrażenie, że skały kondensują się, gęstnieją.

Kolejny dzień marszu u podnóża masywu przytłacza Jonathana jeszcze bardziej. Tej nocy nie może spać. Słyszy jakieś hałasy na obrzeżach obozu, najpierw na jednym krańcu, potem na drugim. Wydaje mu się, że widzi jakieś postacie krążące wokół jego namiotu. Zamiast rozchylić wejście albo wyjść na zewnątrz z rewolwerem, znieruchomiały leży pod przepoconym kocem z szeroko otwartymi oczyma i rękami wzdłuż ciała i myśli: „Niech przyjdą”.

Nie przychodzą. Rano Jonathan orientuje się, że tragarze uciekli. Ich koce ciągle leżą przy żarzącym się ogniu. Jonathan nawołuje przez dłuższą chwilę, ale odpowiada mu cisza. Kiedy snuje przypuszczenia, co się mogło stać, świat zaczyna skakać mu przed oczami. Manierka, z której pociąga łyk słonawej wody, ciąży mu niemiłosiernie, a światło, sączące się przez szkła okularów słonecznych, staje się nieprzyjemnie jaskrawe. Otumaniony, próbuje zwinąć obóz. Odkrywa jednak, że złożenie namiotu jest bardzo skomplikowane. Roluje go i usiłuje wcisnąć do pokrowca. Bez powodzenia. Jonathan opada z sił. Pałęta się po obozie, rozrzucając rzeczy; a kiedy w bezsilnej wściekłości wzywa służących, potrafi myśleć tylko o szaleńczym pulsowaniu w głowie. Powoli zdaje sobie sprawę, że to gorączka. Ciągle jednak czuje impuls do dalszego marszu, nawet jeśli przyjdzie mu wędrować samotnie.

Sprzętu jest zdecydowanie za dużo dla jednej osoby. Część ekwipunku Jonathan układa na stosie pod drzewem. Reszty nawet nie rusza z miejsca. Pakuje do plecaka konserwy, podnosi z ziemi koc, bierze strzelbę. To najważniejsze rzeczy. Obóz zdaje się odmawiać mu wsparcia. Wstrząsany dreszczami Jonathan wlecze się ku ścieżce, by kontynuować wędrówkę. Tylko dokąd właściwie szedł? Ubite gliniaste podłoże przechodzi w piarg, po którym coraz trudniej stąpać. Jonathan ledwo stawia jedną stopę przed drugą. Słoneczny żar leje się z nieba wprost na jego odsłoniętą głowę (Gdzie jest kapelusz? Czyżby go upuścił?), aż wreszcie tak mieni mu się przed oczami i kręci w głowie, że musi na chwilę usiąść. Zanim się spostrzega, już leży na ziemi i tępo wpatruje się w niebo, mając w polu widzenia gałąź drzewa, która przypomina pęknięcie na błękitnej szybie.

Jonathanowi wydaje się, że umiera.

Na jego pokrytym kurzem ciele nie ma ani jednej kropli potu. Wstrząsają nim dreszcze, fale zimna przechodzą od rąk i nóg ku żołądkowi, wywołując mdłości. Zaczynają się halucynacje. Wysoko na stoku przywarł do skal stary mężczyzna w czerwonych butach i czerwonym kapeluszu. Wizja Jonathana nabiera intensywności. Starzec niczym pająk przesuwa się po skalnej ścianie głową w dół. Czasem wczepia się w skałę i posypuje dłonie białym proszkiem czerpanym z woreczka zawieszonego u pasa. Czasem nonszalancko zwisa na jednej ręce nad urwiskiem, mając pod stopami jedynie kilkaset stóp powietrza. Porusza się szybko i po linii prostej. Czerwień jego butów i kapelusza jest tak intensywna, że aż nieprawdopodobna… Następny obraz, jaki ukazuje się oczom Jonathana, to twarze Fotse, szczelnie wypełniające błękitną przestrzeń nad jego głową. Mężczyźni o zamazanych oczach i skomplikowanych spiralnych bliznach. Wyciąga się do niego wiele rąk, blizny wirują mu przed oczami, usiłuje siąść, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć jego ciało, to kolejny napad dreszczy. Ktoś podaje mu wodę. Błękitne okno nieba kołysze się raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo – do wtóru niskich głosów, intonujących w kółko tę samą pieśń. Słońce nieznośnie pali mu skórę. Niebo podskakuje i drga, póki w jednej chwili nie znika z pola widzenia. Teraz jest już tylko chłód i ogień migający na kamieniu. Jonathan wie – to jedna jedyna pewna rzecz – że jest teraz pod ziemią.

Fotse niosą go do wnętrza ziemi i układają w miejscu, gdzie pod nogami chrzęszczą kamienie, a sufit przypomina kopułę. W świetle ognia Jonathan widzi na ścianach jaskini tysiące czerwonych odcisków dłoni. Nagle widok przesłaniają mu nisko pochylone nad nim głowy. Jedna z nich w czerwonej czapce. Należy do starca, który potrząsając kościaną grzechotką i rozczapierzając kończyny jak pająk, półgłosem szepcze mu coś do ucha. Do Jonathana wyciąga się wiele rąk. Powoli zaczynają go rozbierać. Jonathan czuje palce rozpinające mu guziki, zdejmujące pasek przy szortach. Nie ma siły protestować, gdy łapią go za kostki i rozsuwają nogi; gdy obce palce pocierają i szczypią każdy skrawek jego ciała, rozchylają pośladki, unoszą mosznę, otwierają usta; gdy zagłębiają się w nos i uszy, odsuwają napletek, podnoszą ręce i przesuwają się po włosach. Przez cały czas miga mu przed oczami wyrazista twarz starca w czerwonej czapce. Słyszy klekot grzechotki i intonowanie, milknące na krótko, by powrócić ze zdwojoną mocą. Ręce smarują go od stóp do głów gliną, która w miarę wysychania tworzy kaolinowy pancerz na skórze. Zęby Jonathana zgrzytają o twardą krawędź glinianej miseczki. Ktoś unosi mu głowę i poi jakimś gorzkim płynem, który strużką cieknie po brodzie.