Выбрать главу

Kobiety noszą kapelusze. Mężczyźni także. Nawet w pochmurne dni. Nawet (jak żartują niektórzy) w pomieszczeniach. Żona pułkownika artylerii widziała to na własne oczy. Żona rezydenta w Bharatpur przysięga, że zobaczyła ich kiedyś (ich, czyli członków Post and Telegraph Club w Agrze) w kapeluszach podczas partyjki brydża.

W pomieszczeniu. Po zmroku. Słońca już nie było na niebie, a oni ciągle siedzieli w tropikalnych hełmach na głowie, jakby odbywali poranną przejażdżkę w środku lata. Żona rezydenta uwielbia opowiadać tę historię. Jej przyjaciółki dobrze się przy tym bawią. Jakie to komiczne, nosić kapelusz w nocy! Mówienie o tym zawsze wywołuje śmiech. Mimo żartów na ich temat mężczyźni i kobiety z Telegraph Club noszą nakrycia głowy przy każdej okazji. Wymyślne, obszerne kapelusze z szerokim rondem, dającym gwarancję, że ich twarze zawsze, ale to zawsze będą ocienione. Słońce to zdecydowanie Zła Rzecz.

Członkowie Agra Post and Telegraph Club sporo aspektów życia zaliczają do kategorii Złych Rzeczy. Taka jest przynajmniej opinia żony rezydenta i jej przyjaciółek. Są bardzo drażliwi. Tak łatwo ich urazić, że właściwie nie da się z nimi rozmawiać. Nie żeby ktoś w ogóle miał ochotę wdawać się z nimi w rozmowę, chyba że Ronnie, Clive, Peter czy inni mężowie, którzy mają ich wśród personelu. Będąc ważną osobistością na kolei i – oczywiście – na poczcie czy w telegrafie, nie sposób uniknąć z nimi kontaktu. Co, wziąwszy pod uwagę (o czym panie przypominają sobie nawzajem w ładniej pachnących i bardziej ekskluzywnych wnętrzach Civil Service Club) ich okropny akcent, okropne humory i niedorzeczny sposób, w jaki ciągle mówią o Kraju, czyni z nich prawdziwy dopust boży.

Kraj, kochany Kraj! Każdy wie, że nikt z bywalców Post and Telegraph Club nigdy nie był nawet blisko Anglii. Co przydaje im swoistego uroku. Ale generalnie ci ludzie budzą raczej odrazę. W sekrecie żują betel, ich dziewczęta uganiają się za mężczyznami z innych sfer i zamiast usiąść jak należy, kucają, gdy im się wydaje, że nikt nie widzi. Zawsze odgadniesz, kto jest kim. Pochodzenie w końcu daje o sobie znać.

Ach, ci wszyscy okropni mieszańcy.

W Post and Telegraph Club w Agrze ci wszyscy okropni mieszańcy zbierają się, by snuć własne opowieści i dawać wyraz swemu obrzydzeniu do tubylców i wstrętnych hinduskich zwyczajów, relacjonować, jak mężowie stanowczo przywołują do porządku swoich pracowników, a żony strofują służbę (jeśli ją mają). Tubylcy są przebiegli, niegodni zaufania i mają skłonność do występku. Ich lubieżność jest wręcz przysłowiowa. Cóż za kontrast z Krajem, północną moralnością i szlachetnością angielskich obyczajów i manier. Oni, społeczność anglo-hinduska, dobrze wiedzą, komu być wiernym. Wiedzą, która strona ich samych jest im bliższa. Noszą nakrycia głowy, czytają wszystko na temat Kraju i unikają słońca jak zarazy, bolejąc nad każdą porcją melaniny produkowanej przez skórę. Tyle że nie nazywają tego melaniną. Nadają jej inne nazwy. Najczęściej brud. Ona ma taką brudną skórę, moja droga. Nikt się do niej nie zbliży. A jej nos. Taki szeroki i płaski. Nie to co twój.

W klubie mogą być sobą. Mogą tańczyć i grać w loteryjkę bez konieczności znoszenia wrogich spojrzeń tubylców albo kpin wymienianych szeptem przez młodszych oficerów zmierzających do Civil Service Club, do którego Anglo-Hindusi mają zakaz wstępu. W tym czasie uszy odpoczywają od żarcików i rymowanek.

Pewna panna imieniem Lucy wdała się w romans z Hindusem. Grzech przyniósł owoce, spłodzili bliźniaki: dwa czarne, dwa białe i dwa razy khaki.

Ileż to razy Harry Begg słyszał ten wierszyk?

To takie niesprawiedliwe. Kolor skóry, własnej skóry, wyrył się w umyśle Harry’ego Begga jak numer seryjny. Jego skóra ma odcień papieru pakowego. Może odrobinę ciemniejszy. I tak nie najgorzej w porównaniu z innymi. Z dziewczętami nawet mu się układa, choć bez wątpienia większość tych, z którymi się umawia, rzuciłaby go bez namysłu, gdyby jakiś miody domokrążca czy zwykły angielski żołnierz okazał im zainteresowanie. Ze dwie już to zrobiły. Co za cholerna niesprawiedliwość. Kiedyś sprawy miały się inaczej. Skinner, ten Skinner, założyciel bengalskiej kawalerii, z wyglądu przypominał Harry’ego. To samo lord Roberts, który dowodził wojskiem podczas wojny burskiej. Nawet lord Liverpool, tak, sam lord Liverpool, niegdyś premier, był jednym z nich. Jego babka ze strony matki pochodziła z Kalkuty. Tak mówią kroniki. Wystarczy do nich zajrzeć. Dawniej panowało przyzwolenie dla małżeństw mieszanych. Dawniej, za czasów Kompanii, dopóki wszyscy ci biolodzy i ewangeliści nie nastraszyli ludzi ciemną rasą.

Jakiś ulicznik zagaduje Harry’ego w chwili, gdy ten przygarbiony, jakby uginając się pod ciężarem swojej śniadej karnacji, opuszcza klub. Na ulicy migoczą światła. Harry idzie na spotkanie z Jennifer Cash, dziewczyną o delikatnych rysach i cerze barwy pergaminu. Dziś wieczorem może poczuje się wreszcie jak normalny człowiek. Pod warunkiem, że nie pójdą tam, gdzie będą inni mężczyźni – inni, bardziej biali. Tak łatwo mógłby stracić Jennifer. Wystarczy jedna naszywka na naramienniku. Zaplata w funtach, nie w rupiach. Wszystko jest takie kruche. Ale dziś wieczorem serce Harry’ego przepełnia nadzieja.

I wtedy ten mały gnojek rujnuje wszystko.

Łapie go za rękaw, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

– Proszę pana – zaczyna swoją bazarową angielszczyzną – jestem mieszańcem jak pan. Jestem głodny. Ma pan coś do jedzenia?

Smarkacz ma chyba jaśniejszą skórę niż Harry, choć trudno to dostrzec pod warstwą brudu. I angielską twarz, którą w innych okolicznościach i w innym miejscu można by nazwać piękną. Jej subtelne rysy i bladość wywołują w Harrym furię. Całe dwadzieścia trzy lata drażliwości i zakrywania głowy, dwadzieścia trzy lata usilnych prób pozbycia się piętna brudnego mieszańca podchodzą mu do gardła. Zuchwalstwo tej twarzy, jej błagalny, a jednocześnie zadowolony wyraz odbierają mu na chwilę mowę.

– Zabieraj swoje brudne łapy, gówniarzu!

Chłopak cofa się o krok. Harry patrzy na niego wytrzeszczonymi oczami. Najgorsze, że chyba naprawdę należą do tej samej rasy. Tyle że Harry, znając dobrze angielski i stwarzając pozory dobrego wychowania, ma trochę więcej szczęścia. Niemniej jednak łączy ich pochodzenie. On i uliczny łobuziak są jak dwie niepełne filiżanki herbaty. To ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć Harry w pogodny wieczór w drodze na spotkanie z Jenny Cash, gdy czuje się tak dobrze urodzony i taki biały – biały jak śnieg, biały jak buty do tenisa, biały jak złotowłosy aniołek w cholernym niebie. Niech diabli porwą tego gnojka!

W lewej ręce Harry trzyma drewnianą rakietę do badmintona. Macha nią raz i czuje jej ciężar. Niewiele myśląc, wali chłopca w głowę. Ten pada na ziemię. Harry okłada i kopie leżące ciało, wkładając w to całą swoją nienawiść. Powoli dociera do niego własny krzyk: „Niech cię diabli! Niech cię diabli! Niech cię diabli!”. Rozgląda się wkoło i widzi paru swoich. Stoją w bezpiecznej odległości i przyglądają mu się zaintrygowani, z mieszaniną odrazy i litości w oczach. Niektórzy tubylcy robią krok w jego stronę. Wywijając rakietą jak szablą, Harry każe im trzymać się z daleka i pilnować własnego nosa.

Kiedy uwaga Harry’ego koncentruje się na tubylcach, oszołomiony ulicznik wykorzystuje okazję i ucieka chwiejnym krokiem, najszybciej jak potrafi. Ogląda się za siebie raz, po czym jego zszokowana, obita, przypominająca ducha twarz znika pośród tłumu. Harry opuszcza rakietę i brudną chustką ociera pot z czoła. Ten wieczór można już spisać na straty, i to jeszcze zanim się zaczął.