Pran budzi się z bólem głowy. Nie ma pojęcia, ile czasu spał. Wydaje mu się, że zapadł już wieczór, ponieważ ledwo widzi zarysy pokoju. Jedyne światło rzucają dwie płonące świece i czerwona lampka pulsująca ostrzegawczo w kącie. Pran czuje się dziwnie. Jakby patrzył na świat zza kilku warstw ochronnych. Jego ręce i nogi tworzy teraz jakaś galaretowata substancja, która nie słucha nerwowych poleceń wysyłanych przez mózg. Stan oszołomienia pogłębia jeszcze odbicie w lustrze. Pran widzi, że przyodziano go w jakąś różową szatę z przejrzystego jedwabiu w kwiaty.
– Nie ruszaj głową! – upomina go Ma-ji.
Pran czuje na twarzy żelazny uchwyt kościstych palców. Ma-ji nakłada mu na policzki (nie, to nie może być prawda; a jednak to prawda) r ó ż, a wokół oczu maluje czarne obwódki. Pran usiłuje wyślizgnąć jej się z rąk, ale Ma-ji trzyma go bardzo mocno. Kiedy Pran krzywi się i cofa przed patyczkiem do makijażu, natychmiast dostaje po twarzy. Wreszcie Ma-ji wzywa na pomoc Balraja. Ten wchodzi do środka, kaszląc niczym chory słoń, i unieruchamia Prana zapaśniczym chwytem. Kiedy Pran protestuje, Balraj bezlitośnie pastwi się nad jego szyją, a Ma-ji syczy mu do ucha tonem szokująco dalekim od słodkich nut dotąd słyszanych w jej głosie: „Bądź cicho, mały głupku”.
Pran zaczyna podejrzewać żebraka o kolejny żart.
Wreszcie uwalniają go z uścisku – choć tylko na chwilę – by mógł przejrzeć się w lustrze. W zwiewnym stroju, z szeroko otwartymi oczyma o źrenicach rozszerzonych paroma kroplami belladony w niczym nie przypomina umorusanego chłopca, który niedawno stanął przed bramą domu w bocznej uliczce. Podtykają mu pod nos kolejną czarkę lassi. Pran kręci głową, ale Balraj siłą otwiera mu usta, a Ma-ji wlewa mu do gardła całą zawartość naczynia. Potem oboje wychodzą, zamykając za sobą drzwi. Pran zostaje sam.
Próbuje uporządkować myśli. Rozważania, podczas których raz po raz gubi wątek, błądzi po manowcach, kręci się w kółko, prowadzą go do wniosku, że Ma-ji i Balraj mają wobec niego niecne zamiary. Jakie? Jest zbyt otumaniony, by tego dociec. Jeśli spróbuje, wpadnie w popłoch. Musi uciekać.
Czując, że porusza się jak w gęstym syropie, Pran sprawdza okno. Choć nie jest zamknięte, znajduje się trzy piętra nad ziemią, a na zewnętrznej ścianie nie ma żadnych uchwytów, których mógłby się złapać. Nawet gdyby były Pran wątpi, czy starczyłoby mu sił, żeby się utrzymać. Zastanawia się, czy nie wzywać pomocy, ale gwar bazaru zagłusza wszystkie inne odgłosy. I tak nikt go nie usłyszy. Rzuca się ku drzwiom. Zamknięte i solidne. Rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu użytecznych przedmiotów. Broń? Nie ma. Liny? Nie ma. A może podrzeć prześcieradło na pasy? Prześcieradło. Dobry pomysł. Bardzo dobry.
Pran ściąga nakrycie z łóżka. To spłowiała prostokątna tkanina poplamiona tłuszczem, zdobiona batikowym wzorem ledwo dostrzegalnym w nikłym świetle. Co to za wzór? Pran obraca materiał w rękach, wyczuwając pod palcami jego fakturę. Jest w niej coś niezwykłego. Pran czuje tę tkaninę o wiele wyraźniej niż wszystkie, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia. Jej materialność, namacalność jest tak wyrazista, że zapiera dech. Tak jakby wnętrze tej niepozornej rzeczy, zwykłego kawałka materiału, kryło w sobie całe światy, a nawet wszechświaty znaczeń. Co to za wzór? Las. Albo grupka roztańczonych dziewcząt. Albo papugi. Tak, to stadko papug, czerwonych i zielonych papug, z których każda potrafi mówić co innego. Nie, nie co innego. W pewnym sensie wszystkie papugi mówią to samo. Tyle że inaczej. Ale jak właściwie mówią papugi? Rozwiązanie tego problemu przyniesie rozwiązanie wszystkich innych. Sens wzoru. Wszystko zawiera się w tej jednej rzeczy. W mowie papug. Odpowiedź jest prosta! Klucz leży w znajomości mowy papug.
Pran uświadamia sobie, że dotknął czegoś istotnego, ale na razie nie ma pojęcia, co to oznacza. Wszystko uległo zmianie. Świat nagle oszalał. Za dużo dzieje się naraz. Parę minut temu czuł się zupełnie inaczej. Był bardziej senny. Tak, czul senność, nawet gdy go ubierali. Ale po co to robili? Właśnie, po co? Muszą mieć jakiś powód.
Na chwilę w głowie Prana pojawia się odpowiedź. Zawiera pewną ideę, a w niej ukrytą myśl, że jego stan ma coś wspólnego z drugą porcją specjalnego lassi. I kiedy Pran uświadamia sobie, że specjalność specjalnego lassi objawia się w nadzwyczaj dziwaczny sposób, słyszy zgrzyt klamki. Do pokoju wkracza jakaś postać. Odtąd Pran nie jest już pewien niczego.
W następnych dniach specjalne lassi jest stale obecne w życiu Prana. Wypija je pod przymusem przynajmniej trzy razy dziennie. W rezultacie nigdy nie wie, co przydarza mu się naprawdę, a co jest urojeniem. Większość doznań jest tak przykra, że Pranowi wszystko jedno, jak ich doświadcza.
Po pierwszej takiej nocy budzi się, przygnębiony i obolały, w nowym miejscu: małym brudnym pokoiku, gdzie jedyne sprzęty to łóżko i emaliowany nocnik. Podłogę przykrywa warstwa kurzu. Przez niewielkie okno widać kawałek popękanego muru, odległego o jakieś piętnaście stóp. Z braku innych obiektów Pran skupia całą uwagę na prostokącie owego muru i ukośnej rysie biegnącej od górnego prawego rogu ku lewej stronie podstawy. Godziny wpatrywania się w mur po kolejnych dawkach lassi przynoszą karuzelę obrazów. Rysa w murze przybiera kształt koryta rzeki, plastra miodu, szczeliny, z której wypełzają małe szkieleciki, plątaniny ochraniaczy i kijów do krykieta, wirującego portretu króla o blado-sinej twarzy i szafranowych włosach, mrowiska, bazaru, wreszcie tlą dla niezliczonych dramatów miłości, straty, wojny domowej i podboju.
Od czasu do czasu rojenia Prana przerywa czyjeś wejście. Najczęściej przychodzi Balraj. jego wizyty zawsze wyglądają tak samo. Pobrzękując kluczami, zapaśnik otwiera drzwi, ładuje się do środka, obrzuca Prana nieprzychylnym spojrzeniem załzawionych i zaczerwienionych oczu, odwraca się, wychodzi i dokładnie zamyka drzwi. Czasem przynosi jedzenie albo kolejną czarkę lassi. Czasem przywiązuje Prana do łóżka i smaga skórzanym pasem, kaszląc przy tym i sapiąc. Bicie traktuje jak obowiązek i przyjemność. Robi to metodycznie i bez pośpiechu, z miną bogacza pałaszującego talerz pyszności. Nie zważając na wrzaski Prana, rytmicznie wymierza mocne ciosy, aż jego oddech przechodzi w krótki urywany świst. Wtedy przestaje, spluwa na podłogę i wychodzi.
Nawiedzają Prana inni ludzie, mniej lub bardziej realni. Przychodzi żebrak, by się z niego naigrawać. Pandit Razdan, by kręcić głową z dezaprobatą i ganić go za nieczyste zwyczaje, za złe towarzystwo, w jakim przebywa. Przychodzi też matka z twarzą przesłoniętą rąbkiem sari, obwieszona ciężką srebrną biżuterią, pobrzękującą rytmicznie przy każdym ruchu. Jej migotliwa jak płomień świecy postać stoi bez słowa, gdy Pran zarzuca ją gniewnymi pytaniami. Zjawiają się inne postacie z szeroko rozdziawionymi ustami, cuchnącym oddechem, z zakrzywionymi nożami w rękach. Pochylają się nad Pranem i zaczynają obdzierać go ze skóry. Najpierw nacinają ciało pod pachami, wokół nadgarstków i kostek, po czym ściągają skórę z pleców jak ciasną kurtę. Kiedy Pran wyje z bólu, oprawcy podnoszą zdarty kawał skóry ku światłu, które przenika przez nią, rzucając niewyraźną krwawą poświatę. Czasem kaci pojawiają się razem z jego rodzicami, czasem tylko w ich ubraniach: zwaliści mężczyźni skrępowani fałdami ślubnych sari ze złotym szlakiem na dole albo wciśnięci w zapięte pod samą szyję eleganckie aczkany ze stójkami, z których różowe twarze wyrastają niczym miękkie owoce. Dziewczęta z dziedzińca odwiedzają go we trzy, czasem cztery. Krążą wokół jego łóżka i zapraszają do zabawy. Tylko te wizyty sprawiają mu przyjemność, choć zawsze kończą się rozczarowaniem. Dziewczęta znikają natychmiast po złożeniu obietnicy, że otworzą drzwi i go wypuszczą.