Выбрать главу

Czasem Pran skrobie ścianę paznokciem. Odrywa wtedy płaty tynku i robi małe rysunki przedstawiające sceny widziane za oknem. Odrapana ściana podsuwa wyobraźni nowe obrazy i nowe przygody, co przyspiesza bieg dnia i nocy, rytm następowania po sobie gorąca i chłodu. Kiedy Pran nie skubie ściany ani nie rozmawia z odwiedzającymi go postaciami, kładzie się i patrzy w przestrzeń, popijając wodę z butelki, którą raz dziennie Balraj stawia na progu. Butelka jest mała i choć Pran stara się, by jej zawartość wystarczyła na dłużej, wieczorem zawsze jest już pusta. Noc oznacza wyschnięte gardło i niepokój, gdy ostatnia dawka lassi przestaje działać.

Wtedy świat za oknem zamiera, a uliczny gwar dolatujący do nagrzanej klitki Prana zdaje się pochodzić z bardzo daleka.

Pewnego dnia Balraj nie przychodzi. Zamiast niego zjawia się Ma-ji w towarzystwie chudego nerwowego człowieczka, który blokuje drzwi, zaciskając pięści, jakby w oczekiwaniu ataku ze strony Prana. Pran leży na łóżku zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Patrzy na nowo przybyłych z pewną dozą zainteresowania. Nie widział Ma-ji, odkąd ubrała go pierwszego wieczora. Wygląda jak trup. Przypomina wiązkę patyków. Wchodząc do pokoju, zasłania nos perfumowaną chusteczką i wykrzywia twarz. Pran przypuszcza, że smród musi być straszny. Jego nocnik od jakiegoś czasu nie był opróżniany.

Ma-ji podaje Pranowi czarkę lassi.

– Wypij.

Pran posłusznie wypełnia polecenie. Znajomy słono-kwaśny napój spływa mu do gardła.

– Balraj nie żyje – oznajmia Ma-ji bez ceregieli. – Choroba go zabrała.

Po raz pierwszy, odkąd pamięta, może nawet po raz pierwszy w życiu, Pran się uśmiecha. Napinające się mięśnie twarzy przynoszą nowe, nieznane dotąd odczucia. Ma-ji podnosi rękę, jakby chciała go uderzyć, lecz po chwili ją opuszcza. Odwraca się gwałtownie na pięcie i wychodzi.

Po wyjściu Ma-ji Pran wyjmuje ukrytą w pościeli fotografię swojego angielskiego ojca i wpatruje się w nią uważnie, by rysy twarzy, kształt oczu i ust wryły mu się w pamięć. Na drugiej szali jest mnóstwo wspomnień związanych z jego drugim ojcem (Pran nie przestaje tak nazywać Amara Natha): ojciec uważnie ogląda swoje paznokcie, prowadzi pudżę w świątyni, myje się pod pachami, wzywa służącego, by wydać mu polecenie. Niewielki prostokąt sztywnego papieru nic nie znaczy w porównaniu z wagą tych wspomnień. A jednak tego popołudnia je przyćmiewa. Pran dotyka fotografii jak magicznego przedmiotu, którego moc tkwi w poszczególnych składnikach, w chemikaliach i papierze, nasyconych dobrą i złą energią. Obraca ją w dłoniach ciągle i od nowa. Bada każdy szczegół, urzeczony zagięciem w jednym rogu, zafascynowany odkryciem, że pod pewnym kątem połyskliwa powierzchnia fotografii skupia światło, a wtedy brunatno-żółtawy wizerunek twarzy staje się pozbawioną rysów jasnością, snopem światła, bóstwem, na które nie można spojrzeć wprost. Przez tę jedną chwilę połysk przechodzi w biel, oślepiającą obcą biel, którą nowy ojciec dodał do jego wygodnego niegdyś życia. Pran spędza godziny na nieustannym przechylaniu fotografii pod różnym kątem i łapaniu promieni światła. Transformacja dokonująca się na jego oczach za sprawą nieznacznego ruchu dłoni za każdym razem przejmuje go dreszczem i budzi lęk.

Pran nabiera rozpędu, siła odśrodkowa wypycha go na zewnątrz. Ktokolwiek sprawuje tu kontrolę, z pewnością nie jest to on. Właściwie jaki „on”? To kwestia sporna. Jak długo przebywał w zamknięciu? Wystarczająco długo, by wszystko się rozpadło. Wystarczająco długo, by zdolność do atrofii (nazwijmy ją „zdolnością perły”, umiejętnością wydzielenia własnego jestestwa i otoczenia nim jakiegoś początkowego ziarnka) pozostawiła jedynie resztki jaźni, rozproszone w morzu wrażeń w oczekiwaniu na wydobycie ich z pierwotnej zupy uczuć i wspomnień dla ponownego zespolenia. Nie ma już spójnej osobowości. Jest tylko nieokreślona forma Bytu; nic, czego można byłoby dotknąć.

Można myśleć o tym w kategoriach cykliczności, powtarzającego się wciąż od nowa dnia Brahmana. Przed każdym kolejnym aktem stworzenia stary świat musi ulec zagładzie. Pran już rozpadł się na kawałki. Teraz jego fragmenty czekają na kolejny przypadek, który złoży je w nową całość.

Rozlega się szczęk zasuwy, dźwięk równie znajomy, co nawoływanie muezina z pobliskiego meczetu, szczelina w murze, nocnik czy kolumna mrówek, którym od dłuższego czasu ściana po lewej ręce służy jako arteria komunikacyjna między jedną mrówczą siedzibą a drugą. Pran nie podnosi głowy.

Dwie wysokie kobiety patrzą na niego od progu. Ma-ji stoi za nimi, wykręcając nerwowo ręce. Jej palce są w bezustannym ruchu jak wijące się robaki. Kobiety przystępują do działania. Nie zważając na fetor i atmosferę rozpaczy, od której gęsto w maleńkim pokoiku, stawiają Prana na nogi i, podtrzymując, sprowadzają po schodach na dół.

Goście zrodzeni z płomienia świecy? Apsary? Ile to razy Pran o tym roił? A jednak aromat wody różanej, postękiwanie z wysiłku, palce zaciśnięte mocno na jego ramionach wydają się rzeczywiste.

Szelest jedwabiu. Ma-ji jak uwięziona w klatce mangusta skrzeczy coś o pieniądzach. Jedna z kobiet odwraca się do niej i mówi z pogardą: „Zostałaś hojnie wynagrodzona”.

Tamto już za nim. Teraz jest plusk wody. Szelest jedwabiu. Nacieranie rozdygotanego ciała. Rozstrojone zmysły Prana atakuje różnorodność, nowość innego miejsca, innego pokoju. Ubierają go w czyste rzeczy, dają obfity posiłek, rozmawiają z nim jak z istotą ludzką. Tamto ma już za sobą. Teraz już wszystko będzie dobrze.

Jeden drobiazg.

Strój. Szelest jedwabiu. Ciężka zasłona na twarzy. Świat widziany z nowej, niezwykłej perspektywy: zza krat bawełnianej materii. To parda. Kobiecy strój.

– A teraz, kochanie – mówi jedna z jego nowych właścicielek – ruszamy w podróż.

CZĘŚĆ II. RUKHSANA

٭

Tłum na stacji Fort faluje jak jedno ciało. Urzędnicy w przybrudzonych kołnierzykach, sprzedawcy herbaty i słodyczy, żebracy, gazeciarze, kieszonkowcy, brytyjscy żołnierze obsypani potówkami i zachrypnięci od wyśpiewywania sprośnych piosenek, starannie odziani babu, ostrzyżeni młodsi oficerowie, którzy za chwilę zgonią owych hinduskich dżentelmenów z zarezerwowanych miejsc, niezadowolone memsahib przewodzące procesji bagażowych z kuframi umieszczonymi na głowach owiniętych gałganami, trzypokoleniowe rodziny wieśniaków leżących pokotem z głowami wspartymi o bagaż, napuszeni konduktorzy-mieszańcy sprawdzający listę bagaży albo rozdzielający przedziały, obywatele zaludniający poczekalnie i restauracje dla pasażerów pierwszej, drugiej, trzeciej klasy i dla kobiet, wegetarianie i niewegetarianie, hindusi, muzułmanie, Anglicy – wszyscy kłębią się przemieszani, gdy tymczasem w samym centrum wydarzeń, ukryty we własnym biurze, wielki mistrz niewidocznego gremium, jego eminencja Zawiadowca Stacji, wąsaty i surowy, sprawdza czas przyjazdu pociągu pocztowego albo odjazdu ekspresu i przekazuje tę uświęconą informację swoim podwładnym, którzy nanoszą ją na specjalne formularze w trzech, czterech, w jakiejś niewyobrażalnej dla szarych urzędników liczbie kopii. To na razie sami ludzie. Są jeszcze zwierzęta – bezpańskie psy plączące się pod nogami, przestraszone ptaki poupychane w klatkach przed podróżą trzecią klasą, krowa dostojnie przeżuwająca odpadki; zapachy – potraw smażonych w ghi, dymu z rozżarzonych węgli, potu, smaru i uryny; hałasy – wrzaski sprzedawców, pokrzykiwania, głośne wywoływanie nazwisk i przeraźliwy gwizd parowozów, przebijający się przez zgiełk tej gęstej ciżby ludzkiej. Hałas jest tak piekielny, że niekiedy modlisz się, by ten rozhukany żywioł zastygł, by w tym ścisku otwarła się dla ciebie przestrzeń, odrobina wolnej przestrzeni, gdzie można swobodnie oddychać i myśleć.