Dobiega stamtąd szmer fontanny i dźwięczny kobiecy śmiech. Jednak hidżrowie nie pozwalają Pranowi pójść ani kroku dalej w tym kierunku. Zamiast tego prowadzą go ku następnym schodom i wspinają się z nim na szczyt wieży, gdzie wita Prana chłodny powiew wiatru i zapierający dech w piersiach widok wzgórz.
Khwaja-sara, przełożony hidżrów w Fatehpurze, siedzi pod baldachimem i ponad różowymi blankami pałacu wpatruje się w wyschłe zimowe pola. Zasuszony, owinięty w sari z szerokim złotym szlakiem na dole, przygotowuje skomplikowane paan. Przed nim stoi inkrustowana mosiężna taca, na niej miseczki, a w każdej z nich inny składnik. Khwaja-sara starannie wybiera odpowiedni liść, pociera go odrobiną tego, szczyptą tamtego, dodaje troszkę papki z kokosa, parę kropli soku z limonki, całość okrasza kilkoma czerwonymi kawałeczkami betelu, a potem ostrożnie zwija liść i zręcznym ruchem wypycha nim sobie policzek. Pran obserwuje tę scenę, stojąc przy schodach.
– Podejdź bliżej, moje dziecko. Niech ci się przyjrzę. Pran postępuje naprzód. Khwaja-sara taksuje go wzrokiem.
– Kim jesteś, Rukhsana? – pyta, sepleniąc. – Chłopcem czy dziewczyną?
– Chłopcem.
– Naprawdę? Jesteś pewna? Spójrz na swój strój.
Zmieszany Pran omiata spojrzeniem burkę spowijającą jego ciało. I wtedy dostrzega coś strasznego. Na tacy między miseczkami leży długi, groźnie zakrzywiony nóż. Khwaja-sara podąża za przerażonym wzrokiem Prana, podnosi nóż i przeciąga zagiętym palcem po ostrzu.
– Nie możecie mnie zmusić, żebym został – szepcze Pran chrapliwym głosem. – Chcę stąd wyjść. Przywieziono mnie tu wbrew mojej woli.
To był błąd. Khwaja-sara zrywa się na równe nogi, szeleszcząc jedwabnym sari, i zaczyna wymachiwać zakrzywionym nożem.
– Wola? – strzyka czerwonym sokiem betelu w twarz Prana. – W o l a?! Twoja wola się nie liczy.
– Proszę…
– Nie masz prawa prosić! Jesteś niczym, rozumiesz? Niczym! Hidżra wykonuje parę wypadów z nożem na wysokości bioder. Jak na tak wiekową istotę, jest całkiem zwinny. Pod Pranem uginają się nogi.
– Spytam jeszcze raz – sepleni Khwaja-sara złowrogo. – Kim jesteś?
– Jestem Pran Nath… – zaczyna Pran i urywa, gdy Khwaja-sara wymierza mu policzek.
– Nie! – warczy. – Spróbuj jeszcze raz. Kim jesteś?
– Jestem… – Kolejny policzek.
– Nie! Jeszcze raz!
Sytuacja się powtarza, aż Pran (który próbował odpowiedzi w rodzaju: „Błagam”, „Nie bij mnie”, a nawet „Rukhsana”) mamrocze w końcu: „Niczym”.
– Dobrze. A ja kim jestem?
– Khwaja-sara.
– Co za bezczelność! – Kolejne uderzenie w twarz.
– Nie wiem! Nie wiem!
– Teraz dobrze.
Pran jest zdezorientowany. To jak lekcja, tyle że na odwrót. Dla Khwaja-sary im mniej wiedzy, tym większa mądrość.
– Pamiętaj, jesteś niczym. Niczym. A teraz, Rukhsana, ile jest płci?
– Dwie?
– Głupia! Tysiące! Miliony! – ożywiony Khwaja-sara zaczyna pląsać po dachu niczym podstarzała tancerka. Śmiertelnie przerażony Pran nie spuszcza oczu z ostrza noża pobłyskującego w świetle lamp.
– Niektórzy ludzie – mówi Khwaja-sara – są godni pożałowania. Zaczyna śpiewać swoim piskliwym głosem:
– Co za idiotyzm! Wystarczy jedno cięcie, tylko jedno cięcie.
– Khwaja-sara wywija nożem. – To ostrze jest kluczem. Otwiera wrota ku nieskończoności ciał, cudownej nieskończoności płci. Kiedy tylko wyrwiesz się z krępujących cię więzów, możesz tańczyć, możesz latać!
Khwaja-sara zaczyna biegać po dachu z rozpostartymi rękami niczym nietoperz o postrzępionych jedwabnych skrzydłach, prezentując pogrążającym się w mroku poletkom i wzgórzom własny taniec bezmiernej wolności.
– Możesz myśleć, że jesteś tylko jedna. Możesz myśleć, że nie podlegasz zmianom. A przecież my wszyscy jesteśmy równie zmienni jak powietrze! Uwolnij się, uwolnij własne ciało, a będziesz wielością! Miriadami! Nie ma na to nazwy, Rukhsano. Nazwy to przejaw głupoty języka, wielkiej głupoty. Czy można wstrzymać bieg rzeki? Czy można zatrzymać chmurę?
Khwaja-sara przestaje kręcić piruety i, na powrót wiekowy, wolno zmierza w kierunku Prana z nożem w ręku.
– To naprawdę doskonały pomysł. Nie powinnaś się bać. Mimowolnie osłaniając krocze dłońmi, Pran cofa się aż na skraj wieży, gdzie zatrzymuje go niski murek. Khwaja-sara kuśtyka w jego stronę. Obwiedzione czarnymi obwódkami oczy, odbijające od pomarszczonej, uróżowanej twarzy, przewiercają Prana na wskroś. Na tej twarzy widać walkę o wyciszenie gwałtownych emocji. Potrząsanie długimi włosami i nerwowe ruchy ręki czynią z niej oblicze kobiety. Gdy Khwaja-sara kaszle, jego twarz staje się męska, by zaraz potem złagodnieć i nabrać zupełnie innych cech, ulotnych i zmiennych cech istoty bez nazwy.
– Wielka szkoda, że zanim uwolnimy cię spod tyranii twojej płci, musimy zająć się innymi sprawami. Jesteś Rukhsana, co oznacza, że jesteś niczym. Przywieziono cię tutaj, żebyś służyła interesom Fatehpuru. I masz wypełniać swoje obowiązki bez szemrania. Jeśli tak będzie, nagroda cię nie minie. Jeśli nie – Khwaja-sara macha nożem – zginiesz. A teraz pójdziesz ze mną. Pokażę ci twojego nowego pana.
Khwaja-sara prowadzi Prana przez labirynt korytarzy. Docierają do ogromnego holu. Nie jest to jedna z tych sal balowych, od których roi się w pałacu jak od bąbelków powietrza w musie truskawkowym. To sala audiencyjna, tak prosta i ascetyczna, że mogłaby z powodzeniem przynależeć do zupełnie innej budowli. Reprezentuje tradycyjny styl mogolskich założycieli tego niewielkiego królestwa. Na jednej ze ścian z chłodnego białego marmuru umieszczono rząd łukowatych okien, przez które wpada do środka łagodny powiew. Kołysane wiatrem płomienie ozdobnych mosiężnych lamp wiszących u sufitu rzucają cienie na twarze pięćdziesięciu zgromadzonych tu dworzan. Ci owijają się szczelniej szalami i w zadumie ćmią długie fajki. Dyskretni słudzy czekają w cieniu z nowymi porcjami węgli, tytoniem o aromacie jabłek, winem w dzbanach o cienkich, długich szyjkach i słodyczami na srebrnych tacach.
Mężczyźni mają na sobie bogate stroje. Ich turbany wysadzane drogocennymi kamieniami i ciężkie naszyjniki pobłyskują w żółtawym świetle lamp. Ale żaden z nich, nawet ziewający brat usadowiony z zagranicznymi przyjaciółmi w końcu podpartej filarami sali, nie mógłby przyćmić nababa, który ma na sobie siedem sznurów pereł, a na palcu rubin wielkości przepiórczego jajka, podarowany niegdyś jego przodkowi przez władcę Aurungzeba. Choć nabab Murad – Niewolnik Boga, Ojciec i Matka Poddanych, Obrońca Prawdziwej Wiary i Tarcza Królestwa – jest jeszcze młody, ma zapadnięte oczy i czoło znaczone głębokimi bruzdami. Bardziej niż ciężar pereł na szyi przytłacza go melancholia, którą świadomie bądź nieświadomie roztacza wokół siebie. Nabab wydaje się niemal pozbawiony cielesności. Przypomina ducha. Jego smutek wnosi nastrój żałoby. Zgromadzeni sprawiają wrażenie zadumanych nad przeszłością, co upodabnia ich do postaci zaludniających perskie miniatury. Z wyrazem spokoju na twarzy zastygli w ceremonialnych pozach, niczym kwietne motywy z czerwonawego i czarnego marmuru, tworzące szlak biegnący przez wszystkie ściany.
Recytujący zebranym swój najnowszy wiersz mirza Hussein wyczuwa tę atmosferę, którą (takie są boskie wyroki) oddają wersy ułożone na dzisiejszą okazję: