Zgodnie z wymogami konwencji, mirza kończy ostatnią strofę, wymieniając własne imię. Słuchacze odgadują ostatnie słowo utworu i deklamują je razem z poetą. Po chwili chór głosów przechodzi w głośne pochwały. Poeta dziękuje lekkim skinieniem głowy. To chwila bliska ideału. Twarz nababa ożywia przelotny uśmiech. To on zwołał mushairę. Miłość do poezji jest jedną z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie w tych czasach upadku zostały takiemu władcy bez władzy jak on. Dworzanie czują chyba to samo co ich król. Jedynie umundurowani Anglicy z tyłu sali pozostają niewzruszeni. Anglicy, których różowe twarze i nakrochmalone mundury burzą złudzenia o mogolskiej świetności. Anglicy i Firoz, młodszy brat nababa, który pstryka palcami na służącego i ze zdegustowaną miną bawi się sztywnym kołnierzykiem sprowadzonej z Londynu koszuli.
Chóralnie recytowane słowo jest pierwszym dźwiękiem, który dociera do Prana, gdy Khwaja-sara prowadzi go przez ostatni dziedziniec oddzielający ich od zgromadzenia.
– Zaraz ujrzysz nababa – szepce hidżra. – Cokolwiek będzie się działo, masz stać nieruchomo i milczeć. Rozumiesz?
Pran kiwa głową. Wchodzą do sali łukowatym wejściem i przystają w cieniu obok służącego, który wyprostowany jak struna balansuje trzymaną na dłoni tacą z przystawkami. Tymczasem jakiś mężczyzna o wymizerowanej twarzy zaczyna czytać poemat napisany wykwintnym i podniosłym urdu.
– To nabab, do którego teraz należysz – szepcze Khwaja-sara. Pran przypatruje się jego pełnym melancholii oczom, nerwowym ruchom ręki podczas czytania. Dwuwiersz płynie za dwuwierszem, a Khwaja-sara szeptem wyraża swój podziw.
– Wspaniały z niego poeta – mruczy pod nosem bardziej do siebie niż do Prana.
Pran przenosi wzrok na zgromadzone osobistości. Bogactwo ich strojów, surowe rysy, dumna postawa robią na nim niezwykłe wrażenie. Mimochodem unosi dłoń do twarzy, by pogładzić nieistniejące wąsy.
– A tam – mówi Khwaja-sara – jest człowiek, dla którego przywieźliśmy cię do Fatehpuru.
Pran podąża za spojrzeniem hidżry i spotyka wzrok starszego mężczyzny z brodą barwioną henną, w szatach jeszcze obficiej wysadzanych klejnotami niż szaty jego sąsiadów. Khwaja-sara wskazuje gestem Prana. Mężczyzna odpowiada lekkim skinieniem głowy.
– To on?
– Nie, to jest diwan, któremu masz okazywać najwyższy szacunek. Mówię o tym, który siedzi z tyłu. Ten gruby Anglik.
Usadowieni w rzędzie cudzoziemcy przysypiają na trzcinowych krzesłach, jedynych w sali. Towarzyszy im elegancki, ubrany po europejsku Hindus o gładkich, lśniących od pomady włosach. Większość to młodzi mężczyźni w urzędniczych uniformach. Jeden z nich, jasnowłosy właściwie jeszcze chłopiec, krzywi się na widok Khwaja-sary jakby pod wpływem nagiego bólu. Obok niego siedzi rumiany mężczyzna w średnim wieku z głową zwieszoną na piersi. Wygląda na to, że smacznie śpi. Bezwstydnik.
– On?
– Tak. To, moje dziecko, przeklęty major Privett-Clampe, tutejszy brytyjski rezydent. Ma wielką władzę i jest beznadziejnie głupi. Na okrągło żłopie dżin. I w rękach takiego człowieka spoczywa los naszego ukochanego królestwa. Na szczęście, droga Rukhsano, ten człowiek ma pewną słabość.
– Słabość?
– Tak. Lubi ładnych chłopców. Takich jak ty.
Po zakończeniu mushairy przynoszą Pranowi posiłek, a potem ubierają go w niebieskie jedwabne sari.
– A teraz – oznajmia Khwaja-sara – pewni ludzie chcą cię obejrzeć. Idziemy.
Zapaliwszy lampę, wiedzie Prana na górę schodami z kutego żelaza do części pałacu reprezentującej wynaturzoną wersję francuskiego baroku. Pozłacane gzymsy biją po oczach z narożników i sufitów. Spiralne motywy liści i nieco nieprzyzwoite zakrętasy oplatają ogromne lustrzane panneau wypełniające każdą płaską powierzchnię. Gdzieniegdzie nawet podłoga wyłożona jest lustrami, tworząc zdradliwe dla chodzących podłoże.
Khwaja-sara wprowadza Prana przez wysokie podwójne drzwi do sali pogrążonej w niemal całkowitych ciemnościach. Siedzi tam grupka mężczyzn. Ich twarze oświetlają tylko dwie lampki o przyciętych knotach, rzucające słabą pomarańczową poświatę. Pran rozpoznaje sterczącą brodę i haczykowaty nos diwana. Drugi mężczyzna to szczupły dworzanin w drucianych okularach i okazałym turbanie. Trzeci to ów miody blondyn, Anglik, który w trakcie mushairy wydawał się podenerwowany. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Sklejone od potu włosy przylegają mu do czaszki, a nienaganna wcześniej warstwa pokrywającej je brylantyny spływa po policzkach, co nadaje młodzieńcowi wygląd polakierowanej drewnianej marionetki. Bluzę munduru ma rozpiętą do pasa. Łapczywie zaciąga się papierosem.
– Jezu Chryste! – woła na widok Prana. – Nie żartowaliście. To szaleństwo. Nie możecie tego ode mnie wymagać.
Te słowa są skierowane do diwana, który kwituje je wzruszeniem ramion. Młody dworzanin wybucha śmiechem.
– Z całym szacunkiem, panie Flowers – mówi – ale możemy.
– Świnia z pana, fotografie – prycha Anglik. – Powinienem…
– Powinien pan? – pyta dworzanin uprzejmie.
Anglik wydaje z siebie jęk i chowa głowę w ramionach opartych o blat stołu.
– Pstryk, pstryk – chichocze dworzanin.
– Idź do diabła! – odpowiada Anglik przytłumionym głosem, nie unosząc głowy.
Khwaja-sara zwraca się do Prana.
– Poznaj pana Jonathana Flowersa, pracownika wspaniałej instytucji, Indian Political Service. Jest jednym spośród świetnych podwładnych majora Privett-Clampe’a. Gdy major cię o to spyta, masz powiedzieć, że to Jonathan Flowers przyprowadził cię tutaj i ukrył w zenanie. Rozumiesz?
Pran kiwa głową.
– Jezu Chryste! – powtarza Anglik bliski łez. Diwan obrzuca Prana chmurnym spojrzeniem.
– To on? Mam nadzieję, że jest wart tych pieniędzy. Gdzie go znaleźliście?
– W Agrze – sepleni Khwaja-sara.
– No proszę – mówi fotograf z zadowoleniem w głosie.
– Właścicielka burdelu zapewniała, że dobrze go wyuczyli.
– Bardzo ładny, nie da się ukryć.
– Kazałem przywieźć najlepszego, jakiego znajdą.
Pran czuje, że zaschło mu w ustach. Wpatruje się kolejno w twarze rozmawiających. Bliźniacze szkła okularów fotografa, gładkie policzki Flowersa, klejnot na turbanie diwana. Widok każdego z nich sprawia mu przykrość. Poza strefą przyćmionego światła lamp ciemność skrywa kolejne lustra. Dodatkowe źródła światła niekoniecznie poprawiłyby sytuację.
Flowers znowu zabiera głos:
– Nie możecie mnie do tego zmusić. Fotograf kręci głową.
– Powtórzymy jeszcze raz, panie Flowers. Od jak dawna służy pan w misji? Od ośmiu miesięcy? Od dziewięciu? Ma pan tu całkiem wygodne życie. I zawsze ochoczo korzysta pan z gościnności księcia Firoza. Polo, tenis, polowania, specjalne filmy na przyjęciach. Jest pan kawalerem. Ma pan pewne potrzeby. To całkiem zrozumiałe. Ale pańskie upodobania są dość szczególne. Widzę, że trzeba odświeżyć panu pamięć.
W rękach fotografa pojawia się duża koperta. Mężczyzna wyjmuje z niej plik zdjęć. Pran nie widzi, co przedstawiają, ale Flowers reaguje na nie bardzo gwałtownie. Zaczyna jęczeć żałośnie i walić czołem o blat stołu. Diwan patrzy na tę scenę z odrazą i mamrocze coś w urdu o prawdziwych mężczyznach, mężczyznach tylko z nazwy i o małych dziewczynkach.