– Pstryk, pstryk – powtarza fotograf, spoglądając z dumą na zdjęcia, które są niewątpliwie jego dziełem. – To wygląda bardzo niehigienicznie – zauważa. – Czy przypadkiem indyjskie prawo nie zabrania takich rzeczy? No, ale skoro wy tam jecie i podcieracie się obiema rękami… Przypuszczam, że jedno prowadzi do drugiego.
– Dobra, dobra – mruczy Flowers. – Tylko zabierz te przeklęte zdjęcia. Zrobię to.
– Oczywiście. Powie pan majorowi Privett-Clampe’owi, że postarał się pan o chłopca. Będzie czekał w pokoju chińskim. Proszę pamiętać, żeby powtórzyć dokładnie to, co kazaliśmy. Będziemy wszystko słyszeć.
Flowers wstaje od stołu. Fotograf idzie za nim.
– Dotrzymam panu towarzystwa, panie Flowers. Muszę wziąć swój sprzęt.
Diwan przypieczętowuje tę rozmowę energicznym splunięciem na podłogę.
Pranowi nie podoba się to, co widział i słyszał w pokoju lustrzanym. Nie wygląda na to, by tym ludziom leżało na sercu jego dobro. Może pomylili go z kimś innym. Może powinien odejść. Sugeruje to Khwaja-sarze, ale ten bije go w twarz i ostrzega, że jeśli Pran spróbuje uciec, i tak go dopadną. Pran postanawia, że zostanie. Gdy przez pałacowe wnętrza zmierzają z powrotem do zenany na jednym z korytarzy powstaje tumult. Khwaja-sara ciągnie Prana za sobą i razem kryją się za marmurowym dyskobolem naturalnej wielkości. Mija ich w pędzie całkiem naga dziewczyna na rowerze. Europejka. Lusterko przy kierownicy jej roweru kołysze się niebezpiecznie. Goni ją grupa mniej lub bardziej rozebranych kobiet i mężczyzn. Z jakiegoś powodu kilka kobiet ma na głowie wojskowe czapki: kepi, czako, furażerki i bermyce gwardii królewskiej, które z halkami i pończochami tworzą dziwaczną kombinację. Wszyscy krzyczą naraz i każą dziewczynie wracać z ich koką. Ciemnowłosy mężczyzna z resztkami krawatu na szyi trzyma w ręku dubeltówkę.
– Zestrzelę ją z tego roweru! – ryczy na całe gardło. – Złaźcie mi z drogi! Muszę wycelować!
Pośród rozbawionego towarzystwa jest książę Firoz, wsparty dla utrzymania równowagi na ramieniu zdezorientowanego służącego.
– Nie bądź głupi, De Souza! – cedzi słowo po słowie. – Jeśli ją trafisz, rozsypie wszystko!
Wesoła kompania rusza dalej, rozkrzyczana i rozchichotana. Pusta butelka po Don Perignon toczy się za nimi po korytarzu. Na twarzy Khwaja-sary maluje się odraza.
– Widzisz, z czym musimy tu walczyć? – mruczy pod nosem nie tylko do siebie, ale i do Prana. – I temu szczeniakowi się wydaje, że może rządzić Fatehpurem…
W zenanie Khwaja-sara kuca przy niskim stoliku zastawionym rozmaitymi garnczkami i słojami. Długimi, małpio zręcznymi palcami sięga po moździerz i tłuczek. Szczypta po szczypcie wsypuje do moździerza substancje z różnych pojemników. Potem idzie w ruch tłuczek i po jakimś czasie powstaje miałki czerwony proszek. Pran nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Wtóruje mu szelest sari. A gdyby tak się schował? Albo zszedł na dół po zewnętrznej ścianie?
– Co za dzieciaka mi tu przywieźli? – biadoli Khwaja-sara. – Dlaczego wszystko muszę robić sam?
Z przepastnych fałd swego ubrania wydobywa małą sakiewkę. Gdy zanurza rękę w obszernym czarnym szalu, jego płeć zdaje się zanikać, cofać, pozostawiając neutralną istotę o nieokreślonej tożsamości. Pran zastanawia się, czy Khwaja-sara może stać się niewidzialny, jeśli moc znikania z pola widzenia jest bardziej zaawansowaną formą androginii. Gdyby nie ręce, to coś przed nim byłoby niewyraźnym kłębem gałganów.
Jeden zręczny ruch i Khwaja-sara trzyma w palcach małą perłę. Wrzuca ją do moździerza i rozdrabnia.
– To jest – bardziej mówią jego gesty niż słowa – asha, napój książąt. W tym naczyniu utarłem trzydzieści siedem składników. Zabrało mi to więcej czasu, niż powinno się poświęcać komukolwiek spoza rodziny królewskiej, nie mówiąc już o takiej nędznej sierocie jak ty. Teraz wypij.
Pran waha się. Ciągle ma w pamięci efekty działania specjalnego lassi Ma-ji. Ale na widok zakrzywionego noża, który pojawia się w ręku hidżry zmienia zdanie. Asha ma ostry, słodko-gorzki smak. Całkiem przyjemny.
W chińskim pokoju wcale nie ma porcelany, jedwabiu i obrazków z wizerunkami smoków czy pań z parasolkami, jak Pran się spodziewał. Chiński pokój jest pozbawiony okien i całkiem czarny. Ściany, podłogę, sufit i tych parę mebli, które tam stoją, polakierowano lub pomalowano na ten sam smolisty kolor. Przy biurku stoi proste drewniane krzesło. Na biurku leżą przybory do pisania, stare słowniki i stos małych, błyszczących tabliczek z chińskimi znakami po jednej stronie i angielskimi literami po drugiej, przypuszczalnie pamiątka po jakiejś grze w słówka. Centralne miejsce w pokoju zajmuje złowieszczo obszerne łoże.
Początkowo Pran nie jest skonsternowany sytuacją. Asha rozgrzewa go od środka, powodując silne, niemal zwierzęce doznanie dobrego samopoczucia. Pełen animuszu przemierza pokój dużymi krokami, choć sari krępuje nieco jego zawadiackie ruchy. Pewność siebie traci dopiero w ostatniej chwili na dźwięk gmerania kluczem w zamku.
Do pokoju wkracza Flowers w towarzystwie majora Privett-Clampe’a. Twarz majora promienieje bezmiernym szczęściem.
– Och, mój chłopiec – mówi gardłowym głosem. – Mój drogi, kochany chłopiec.
– Jak mam ci dziękować? – teraz chrypi do Flowersa. Obaj są kompletnie pijani.
– To drobiazg.
Przez krótką chwilę na twarzy majora maluje się niepokój.
– Ale nie powiesz nikomu, dobrze? Gdyby ktoś się dowiedział, no wiesz, moja żona…
– Jasne, że nie powiem. A teraz, przyjacielu, zostawiam was tutaj. Kiedy będzie po wszystkim, ktoś po niego przyjdzie.
– Świetnie – mówi major.
Flowers pospiesznie wychodzi i zamyka drzwi. Pran i major zostają sami.
Major Privett-Clampe jest mężczyzną w średnim wieku. Ma rudawo-blond włosy, przypadłość wielu Europejczyków z północy kontynentu. Kolor włosów tak bardzo zlewa się z barwą skóry, że granica między jednym a drugim jest dziwnie zamazana. Ten zakłócony koloryt uwydatniają jeszcze gęste wojskowe wąsy. Major ma na sobie ten sam mundur, co podczas mushairy. Jego medale i lakierowane oficerki błyszczą wyzywająco w słabym świetle. Opięta czerwona góra i spodnie wyglądałyby o wiele lepiej na młodszym mężczyźnie i pewnie w odległej przeszłości dobrze leżały na samym majorze. Jednakże czas nie obszedł się z ich właścicielem łaskawie. Lata obfitych śniadań dzień w dzień oraz porto i cygara po kolacji sprawiły że teraz ciało majora niebezpiecznie rozpiera uniform. Alkohol też nie pomógł jego wyglądowi. W trakcie służby major – jak wielu innych żołnierzy Imperium – stopniowo przesuwał porę pierwszej wieczornej szklaneczki dżinu na coraz wcześniejszą godzinę. Odkąd przeniesiono go z armii do służby dyplomatycznej, ta pora regularnie nadchodziła około dziewiątej rano.
– Kochany chłopiec – powtarza major. Rozpina guzik i uwalnia tłuste podgardle z krępujących je więzów ciasnego kołnierzyka. – Przyprowadzili cię do mnie. – Upojony szczęściem chwili, macha rękami niczym szalony dyrygent i zmierza w stronę Prana.
Wobec takiego obrotu spraw taktowniej będzie teraz, zająć się bliżej historią i geografią księstwa Fatehpur, tematem fascynującym, który w dużym stopniu umknął uwadze uczonych Pendżabu. Księstwo zajmuje wąski pas ziemi długości dwustu i szerokości około sześćdziesięciu mil. Większość jego powierzchni to pola uprawne, choć we wschodniej części stopniowo przechodzą one w poszarpaną skalistą równinę. Na południowym wschodzie, niedaleko Grand Trunk Road, leżą bagniste tereny usiane niewielkimi jeziorami, obfitujące w rozmaite gatunki ptaków. Uznane kiedyś za najmniej produktywną część księstwa, jeziora Fatehpuru odgrywają obecnie decydującą rolę w jego życiu politycznym i społecznym. Istnienie takich wymarzonych terenów łowieckich sprawia, że rozmiłowani w strzelaniu brytyjscy oficjele i inne użyteczne dla księstwa osobistości gorliwie starają się wydębić zaproszenie na polowanie. Z oczywistych względów zaproszenia o wiele łatwiej dostają ci, z których Fatehpur ma jakiś pożytek. W gabinetach zastępcy gubernatora, agencji stanu Pendżab i innych tego typu instytucji wiadomo o tym doskonale, choć nikt tego głośno nie mówi.