Pijany, niemłody, o słabym sercu i z chroniczną zadyszką, major Privett-Clampe nie jest tytanem seksu. Dlatego od czasu do czasu potrzebuje chwili wytchnienia. W trakcie jednej z takich przerw Pran odwraca się i widzi, jak w jednorodnej ciemności przeciwległej ściany pokoju chińskiego pojawia się wyłom. Po chwili przez powstałą szparę wsuwa się do środka najpierw obiektyw aparatu fotograficznego, a za nim ręka z małą metalową rynienką ze sproszkowanym magnezem. Zgodnie z oczekiwaniami major postanawia wznowić operację, ale obficie zlany potem wykonuje nagły manewr taktyczny. Wyswobodziwszy się z munduru, rzuca go w odległy kąt z grzmiącym okrzykiem: „View halloo!”. W chwili gdy fotograf właśnie szykuje się do zrobienia zdjęcia, widok przesłania mu fruwający mundur majora. Zaskoczony mężczyzna traci równowagę i spada ze stołka, rozsypując proszek na ubranie.
Chłodny powiew wokół pach stanowi podnietę, jakiej major potrzebuje, by dokończyć dzieła. Dochodzi z okrzykiem mrożącym krew w żyłach. W miarę jak cichnie burza hormonów, zaczyna krytycznie oceniać sytuację. Co on, u licha, wyprawia? Niepewność prowadzi do wyrzutów sumienia, wyrzuty sumienia do poczucia winy, a poczucie winy do paniki. Major Privett-Clampe zapina guziki najszybciej, jak potrafi, i nakazuje sobie odwrót z pola bitwy. Jako człowiek dobrze wychowany postanawia, już wychodząc, uczynić jakiś gest pod adresem swego partnera. Serdeczny uścisk ręki byłby jednak nie na miejscu.
– Dobra robota, chłopcze! – woła burkliwie. – Tak trzymać!
Gdy za majorem zamykają się drzwi, z otworu w przeciwległej ścianie bucha oślepiający blask, który rozświetla ciemności niczym nocny ogień artyleryjski okopy. Obraz fotografa desperacko próbującego zrzucić z siebie płonące ubranie przykrywa zaraz dym, który spowija też Prana szarą gryzącą chmurą.
W miarę jak asha przestaje działać, Pran czuje coraz większą odrazę. Oszołomiony i obolały leży na łożu, usiłując otoczyć się pancerzem i odciąć od tego, co właśnie zaszło. Po jakimś czasie wyrywają go z otumanienia dwaj hidżrowie i prowadzą z powrotem do zenany, gdzie fotograf z dziurą wypaloną w ubraniu na wysokości klatki piersiowej kłóci się z diwanem.
– Ty partaczu! – Diwan pieni się ze złości. – I co my teraz zrobimy?
– Nic nie widział – rzuca warkliwie fotograf i ostrożnie gładzi osmaloną brodę. – Jestem pewien. Poza tym chłopiec mu się podobał. Powiemy Flowersowi, żeby znowu go przyprowadził.
Khwaja-sara krąży wokół i ucisza kłótników. Pran wchodzi za swoimi przewodnikami do ciasnej alkowy, gdzie rzuca się na nędzne łóżko i zapada w niespokojny sen. W przebłyskach świadomości próbuje zrozumieć, co go spotkało. Jakim zrządzeniem losu wyniosły syn trafił z dachu rezydencji swego ojca do nędznej alkowy w Fatehpurze? Niczym mały chłopiec wkłada rękę między uda. W tej chwili przynajmniej ta część jego ciała jest bezpieczna. Co do reszty, nie ma najmniejszej pewności.
Następnego ranka hidżrowie znajdują mu zajęcie. Pran zaczyna od zamiatania podłóg. Brzeg niewygodnego sari ciągnie mu się po ziemi, czoli podjeżdża wysoko, odsłaniając plecy i linię kręgosłupa. Potem poleruje mosiądze, szoruje garnki, wybiera kamyki z ryżu. Nigdy dotąd nie zamiatał podłogi. Nigdy dotąd nie szorował garnków. Stopy, które masuje (stopy hidżry ze srebrnymi łańcuszkami i długimi szponiastymi paznokciami), przypominają każdym poruszeniem, że całe jego życie stanęło na głowie. Dławiony wstydem, Pran jest tak wstrząśnięty, że nie potrafi się skarżyć. Z każdym machnięciem miotły Pran Nath Razdan rozpływa się, niknie, a jego miejsce zajmuje cicha i uległa Rukhsana.
Każdego dnia Pran spodziewa się ponownego wezwania do chińskiego pokoju. Nic takiego jednak nie następuje i w ciągu kolejnych tygodni jego życie ogranicza się do ciasnych i zatłoczonych pomieszczeń dla eunuchów. Nie ma wstępu ani do mardany, skrzydła pałacu przeznaczonego dla mężczyzn, ani do zenany, ściśle kobiecych kwater. Jako Rukhsana krąży pomiędzy światami.
Po drugiej stronie różowego portyku leży raj kobiet i szemrzącej wody. Mieszka ich tam setka, od staruch po niemowlęta płci żeńskiej. Niektóre z kobiet to żony i konkubiny nababa. Inne to pokojówki albo służące, potomkinie kobiet przybyłych do Fatehpuru jako część wiana, urodzone tu i stanowiące własność nababa. Nieliczne są żonami dworzan, lecz wolały życie w zenanie niż za murami pałacu. Są i takie, które znalazły się tu z racji szeroko pojętych rodzinnych zobowiązań. Wdowy, dalekie kuzynki, dawno zapomniane ciotki ściągają do pałacu, by dożyć swoich dni w komnatach wokół chłodnego dziedzińca zenany. Pokojówki biegają za swoimi paniami, a hidżrowie za wszystkimi. Tuż przy zenanie żyje mrowie służących, strażników, szpiegów, moralistów, pochlebców i rozjemców gotowych na każde skinienie swoich pań. Ich falset przecina powietrze niczym ostrze nożyczek tkaninę.
Mija czas. Nocą Pran leży z szeroko otwartymi oczami w swojej maleńkiej alkowie bez drzwi obok sypialni Khwaja-sary i snuje plany ucieczki. Nie wie jednak, od czego zacząć. Jego sytuacja wydaje się beznadziejna. Po północy dobiega jego uszu cienkie pochrapywanie starszego eunucha. Miarowy jamb świstów i rzężenia szarpie mu nerwy i nie pozwala jasno myśleć. Dokąd pójść, gdyby ucieczka się udała? Musiałby przemierzać kraj bez przyjaciół i bez pieniędzy. Jaką ma gwarancję, że gdzie indziej będzie lepiej niż tutaj? Każdej nocy myśli Prana w martwej ciszy Fatehpuru krążą wokół tego samego niczym młynek modlitewny.
Pałacowe wnętrza pulsują melancholią. Melancholia promieniuje z serca pałacu, z zenany gdzie rytm życia wyznaczają wizyty nababa. Nieregularne i niespodziewane, zawsze przebiegają wedle tego samego wzorca. Pierwszą oznaką wielkiego wydarzenia jest posłaniec, który wpada na dziedziniec w kwaterach hidżrów. Z miejsca ktoś pędzi bić w gong do salki na piętrze, skąd przez okratowane okno widać dziedziniec prowadzący ku zenanie. Wkrótce niewielkie pomieszczenie rozbrzmiewa donośnym dźwiękiem i działając niczym rezonator, wysyła mieszkankom zenany sygnał do rozpoczęcia gorączkowych przygotowań. Z chwilą pojawienia się samego nababa w otoczeniu paru czobdarów i straży przybocznej gwar cichnie.
Pran dyskretnie zerka wtedy przez kratę w pokoju z gongiem. Szczupły mężczyzna w bogatych szatach nie wygląda na władcę. Jedwabie, wysadzane klejnotami pantofle z Dżodhpuru, sznury pereł i pierścienie z kamieniami wielkości jajka wydają się raczej częściami składowymi wyjątkowo kosztownego stroju niż rzeczywistymi oznakami władzy. Straż przyboczna jeszcze pogłębia to wrażenie. Zgraja potężnie zbudowanych Pathanów z brodami barwionymi henną góruje nad nababem i czyni go jeszcze drobniejszym. Kiedy ich pan jest w środku, Pathanowie pełnią wartę u wejścia. Drapiąc się, puszczają oko do hidżrów, którzy nie zostają im dłużni.
Po wyjściu z zenany nabab jeszcze mniej przypomina władcę. Nigdy nie bawi tam długo i zazwyczaj wraca prawie biegiem, jakby ktoś go stamtąd wyrzucił. Na jego znękanej twarzy maluje się wtedy smutek i troska. To wyraz twarzy mężczyzny, który nie stanął na wysokości zadania. Gdy Pathanowie trącają się znacząco łokciami, a hidżrowie wbijają wzrok w podłogę, atmosfera przygnębienia w pałacu gęstnieje.
Pran traci nadzieję. Tkwi w sidłach Fatehpuru. Nie w jego sercu, lecz we wnętrznościach, niczym kamień żółciowy albo coś połkniętego przez pomyłkę. Jest sam, wykorzeniony, jego los nikogo nie obchodzi. Na wieść, że wieczorem Flowers znów przyprowadzi majora do chińskiego pokoju, rozbija lustro i jednym z odłamków głęboko przecina nadgarstek.