Seksualne igraszki nie zajmują wysokiej pozycji na liście ulubionych rozrywek Charlotte Privett-Clampe. A już z pewnością stoją o wiele niżej niż strzelanie do kaczek czy polowanie na lisy. Ona i Cus nie mają dzieci. Charlie nigdy nie czuła z tego powodu rozgoryczenia czy smutku. Swoje uczucia macierzyńskie przelała głównie na dwie strzelby myśliwskie, które trzyma teraz pod pachami. Po przybyciu na miejsce krąży przez chwilę wokół stanowiska, wciągając głęboko w płuca wilgotne powietrze poranka i dopasowując ochraniacz na ramię. Z pałacowej pokojówki, która pełni funkcję ładowniczego, krzywi się na jej marny urdu i wygląda na bardziej obytą z kosmetykami niż nabojami, na pewno nie będzie żadnego pożytku. Przy odrobinie szczęścia może uda się jednak ustrzelić parę dzikich kaczek, na razie latających beztrosko nad głową.
Pran nie kryje niepokoju na wieść, że to on ma szukać trafionych ptaków. Jego niepokój jeszcze wzrasta, gdy Yasmin wpycha go do wąskiej, płaskodennej łodzi i popycha na jezioro naprzeciw stanowiska strzeleckiego.
– Mogą nas zabić – mówi Pran do młodego hidżry, który walczy z zielskiem blokującym drogę.
– Bardzo możliwe – odpowiada Yasmin ponuro. – Księżna Amina fatalnie strzela. A księżna Zia może strzelić nisko dla zabawy.
Pran popada w przygnębienie, lecz nie ma czasu na rozmyślania. Nad jeziorami rozbrzmiewa dźwięk gwizdka. Na ten sygnał naganiacze wszczynają niemiłosierną wrzawę. W niebo wzbija się stado bekasów, a na brzegu rozpętuje się piekło, gdy dwadzieścia pięć strzelb usiłuje strącić je na ziemię. Pran odruchowo przywiera do dna łodzi, omal nie wrzucając Yasmin do jeziora.
Przez następne dwie godziny skulony ze strachu wyciąga z wody ubite ptaki. Czasem pod dyktando Yasmin podrzyna gardła jeszcze żyjącym. Dręczy go straszliwa myśl, że będzie następnym celem, choć Yasmin przytomnie zauważa, że on, jako sternik zmuszony do stania w łodzi, jest narażony na większe niebezpieczeństwo niż Pran. Gdy słońce wzbija się wyżej, ich ręce i ubrania cuchną już ptasią krwią, co czyni śmierć tych istot jeszcze bardziej rzeczywistą i namacalną.
Tymczasem państwo Privett-Clampe – każde na oddzielnym stanowisku – bawią się doskonale. Sułtan Jheel jest siedliskiem rozmaitych gatunków wędrownych ptaków wodnych, a dzisiaj niewiele z nich ocali życie. Bekasy i gęsi padają gęsto, lecz najgorszy los spotyka kaczki. Śmierć dosięga kaczek krzyżówek, cyranek, kaczek rdzawogłowych i płaskonosych. Łódź Prana szybko wypełnia się stosem pierzastych trupów. Na stanowisku kobiecym Charlie deklasuje obie żony nababa, które nie potrafią się skupić na strzelaniu, gdy dzielna amazonka ruga swoją przestraszoną ładowniczą i na bieżąco komentuje ich dokonania okrzykami w rodzaju: „Hura! Psiakość! Fatalnie!”, aż księżna Zia zaczyna zadawać sobie pytanie, dlaczego Anglicy nie wysyłają na wojny swoich żon zamiast synów. Na innym stanowisku major, zawsze bardziej powściągliwy od żony, strzela miarowo i bez pośpiechu, kwitując entuzjastyczne okrzyki swego ładowniczego: „Świetny strzał, sahib!” dyplomatycznym chrząknięciem. Za każdym razem rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę pułkownika Cartera, upewniając się, czy ten widzi jego kolejny wyczyn. Carter widzi, a jakże, choć ze stoickim spokojem udaje, że jest inaczej.
Majorowi dzień ptasiej rzezi niesie wytchnienie, przynosi ulgę w coraz bardziej pogmatwanym życiu. Augustus Privett-Clampe jest człowiekiem, którego egzystencja była kiedyś uporządkowana i kontrolowana, możliwa do dokładnego obejrzenia z każdej strony niczym manierka u pasa albo strzelba, której miłe ciepło czuje teraz przez skórzaną rękawiczkę. Gdyby zajrzeć do jego akt w India Office, znajdzie się w nich jedynie zapis kolejnych osiągnięć. O alkoholu i pederastii ani słowa. Dlaczego w takim razie major sięga po pierwszą whisky o dziewiątej rano? Dlaczego zaniedbuje lojalną żonę i oddaje się przyjemnościom z chłopcem mieszańcem? Dlaczego godzinami przesiaduje w gabinecie, a jego myśli (zgodnie z wzorcem zachowań przegranych mężczyzn) krążą wokół służbowego rewolweru w zamykanej szufladzie biurka?
Pod skwarnym słońcem północno-zachodniej granicy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Młody Privett-Clampe, świeżo przybyły do Indii w służbie królowej, spoglądał na ośnieżone szczyty gór Pir Panjal i czuł, że jest w raju, którego nie chce opuszczać. Garnizon w Abbotabad był wymarzonym miejscem dla młodego oficera, szczególnie z przydziałem do tak szacownego pułku jak l. Pułk Kawalerii Pendżabu Księcia Alberta. Peszawar, Pindi i Simla leżały w niewielkiej odległości od garnizonu i choć samo Abbotabad niczym szczególnym się nie wyróżniało, w kasynie oficerskim niebiesko-purpurowe bractwo urządzało wesołe zawody (w trakcie których cywile zostawali bez spodni, za to z podbitym okiem, krzesła i stoły szły w drzazgi, a miesięczne wydatki boleśnie wzrastały), na które dowódca nie tylko spoglądał przez palce, ale do których wręcz zachęcał.
Jako człowiek Daly’ego (tak ich ciągle nazywano od czasów nababa, gdy byli po prostu kawalerią Daly’ego) miał swobodę działania. Po zakończeniu porannego apelu nie było nic do roboty prócz korzystania z życia. Okolica obfitowała w zwierzynę, więc naturalną koleją rzeczy Privett-Clampe odkrył w sobie zamiłowanie do polowania na dziki.
Nic, ale to nic na świecie – co dwudziestotrzyletni Privett-Clampe powtarzał każdemu, kto zechciał go słuchać – nie mogło równać się ze wspaniałym towarzystwem w Abbotabad Tent Club. Dowódca zasłynął z oficjalnego uznania czwartku za początek weekendu, dzięki czemu liczni miłośnicy polowania na dziki z włócznią mieli więcej czasu na doskonalenie swoich umiejętności. Gorąco pragnął, by któryś z jego podwładnych wygrał Kadir Cup. Przez jakiś czas faworytem wydawał się właśnie młody P.-C. Wszystko, co miało związek z polowaniem na dziki, odpowiadało usposobieniu młodego oficera – od ciężaru bambusowej włóczni, długiej na dziewięć stóp, po zakrzywione groźnie kły wiszące nad łóżkiem w jego kwaterze. Twierdził, że nic nie porwało go równie mocno, jak okrzyk przewodnika: „Woh juta hai!”, gdy potężny odyniec znienacka wyskoczył z ukrycia.
Kiedy Privett-Clampe nie znajdował wdzięcznych słuchaczy w kasynie oficerskim, po apelu chronił się pod moskitierą, gdzie bohaterskie wyczyny z polowania przybierały postać jednoosobowego teatru cieni. Palce odgrywały rolę jeźdźców ustawionych pomiędzy flagami na starcie i czekających na sygnał do rozpoczęcia gonitwy. Szelest wysokiej trawy, przez którą brnęli naganiacze dźgający zarośla długimi drągami, ginął wśród głośnego poświstywania. Po takim wstępie przedstawienie nabierało większej dynamiki. Pięść uderzała o wnętrze otwartej dłoni, gdy dzik robił pierwszy udany unik. Niemiłosierne trzeszczenie łóżka wtórowało coraz bardziej szaleńczej galopadzie, gdy zwierzę gnało niezagrożone przez pół mili, a prowadzący wyciągał się w siodle, sprawdzając, czy gra jest warta świeczki. Za mały okaz? Może samica? Potem opuszczenie włóczni, długi wydech, gwałtowne zatrzymanie konia i kolejna próba. Czyżby odyniec? Tak! (W tym momencie aż się prosiło o okrzyk). Po „Dalej-dalej-dalej!” trzeba było pędzić co koń wyskoczy. Miarowe i donośne skrzypienie łóżka zwracało uwagę kolegów porucznika, którzy czasem wtykali głowy do środka, wyobrażając sobie coś zupełnie innego, i wybuchali gromkim śmiechem na widok P.-C. w roli dzika. Zwierz powoli opadał z sił, ale robiąc uniki, chytrze wciągał swego prześladowcę w coraz trudniejszy teren, najeżony niewidocznymi na pierwszy rzut oka pniami, zagajnikami ciernistych krzewów czy kępami tamaryszku, gdzie jeździec ledwo wybronił się przed upadkiem do rowu albo na dno wąwozu. Dopiero kiedy koń dzielnego młodego łowcy galopował resztką sił, zostawiwszy innych daleko w tyle, dzik odwracał się i zaczynał szarżować. Wtedy nadchodził upragniony moment zniżenia włóczni i wbicia jej w ów punkt między łopatkami, nagłe szarpnięcie ramienia, gdy czuje się w nim cały ciężar trafionej zdobyczy. Po tej porywającej chwili był czas na pospieszne wypicie szklanki zimnej herbaty i powrót za linię, aby zacząć wszystko od nowa. Nic nie budziło podobnych emocji. Nic na świecie.