Gorzej, że kombinacja nudy i wymogu tajemnicy w nowej pracy oddaliła go od żony. Prostolinijna Charlotte nie rozumiała, co gus robi z papierami, które każdego wieczora przynosił z ponurą miną do ich bungalowu. Jej pytania doprowadzały go do rozpaczy. Jak miał powiedzieć żonie, że spędza całe dnie w strachu, sprawdzając pospiesznie nagryzmolone wykazy, które wetknął do kieszeni munduru?
Charlotte wybrała najlepsze rozwiązanie. Rzuciła się w wir zajęć burra memsahib, terroryzując służbę i dokładnie kontrolując wydatki kucharza. Ogrodnik musiał starać się jeszcze bardziej, by delikatne angielskie kwiaty zechciały rosnąć w gorącym klimacie. Krawiec musiał szyć panu ubranie szew po szwie według starego modelu, zużywając mniej materiału, niż potrzebowałby do przykrycia pleców dziecka.
W miarę upływu lat było coraz gorzej. Mimo braku predyspozycji do tej pracy i powszechnej opinii, że w IPS mogą zabłysnąć tylko najbardziej utalentowani, ciągle była to tylko praca biurowa, w której nadzwyczajna punktualność i imponujący stos dokumentów po jednej i drugiej stronie biurka wystarczyły, by kariera Privett-Clampe’a rozwijała się pomyślnie. Gdyby o tym wiedział, prawdopodobnie zacząłby się celowo spóźniać albo kłaść nogi na biurko za każdym razem, gdy na horyzoncie zjawiał się jego przełożony. Niestety, Privett-Clampe niczego takiego nie zrobił i jego akta personalne pozostały bez zarzutu.
Wreszcie oddelegowano go do jednego z większych radżpuckich księstw. Ku niemiłemu zaskoczeniu brytyjskiej zwierzchności miejscowy maharadża wykazywał szczególne upodobania seksualne. Oskarżono go o serię gwałtów. Privett-Clampe’owi przyszło zgłębiać intymne szczegóły życia władcy, gdzie istotna rola przypadła argentyńskim tancerzom (tango!), chartom rosyjskim i pewnemu pułkowemu rymarzowi z Dżajpuru. gus był wstrząśnięty. Im głębiej kopał, tym gorzej to wyglądało. Angielskie kobiety. Angielskie psy. Musiał mieć pod ręką słownik francuski, bez którego nie byłby w stanie rozszyfrować raportów. Kiedy się zorientował, że zamiast dać facetowi solidną nauczkę, musi załagodzić sprawę, z rozpaczy wziął udział w gigantycznej popijawie.
Być może tak się musiało stać. Charlotte i gus już dawno zaprzestali prawie wszystkich wspólnych przyjemności. Kontener z tuzinem butelek whisky przywiózł jeden z kumpli wprost z Glen-jakiegośtam. Tamtego roku codzienne obowiązki zostawiały Privett-Clampe’owi niewiele czasu na łowy. Z głową pełną cuissade, frottage i soixante-neuf trafił do miejscowego domu publicznego. Spostrzegawcza burdelmama wyczuła jego brak zainteresowania dziewczętami i zaprowadziła go do pokoju z chłopcem.
Nazajutrz, pełen obrzydzenia do siebie, Privett-Clampe złożył prośbę o powtórny przydział do kawalerii. Prośbę oddalono. Regularna gra w tenisa i poranne przejażdżki konno nie tłumiły złowieszczego przeczucia nadchodzącej zguby. Lubieżne myśli, dziwacznie przemieszane ze wspomnieniami z łowów i lat szkolnych, nie dawały mu spokoju. Jedyną rzeczą, która trzymała je w ryzach, było picie. Pewnego wieczora Privett-Clampe wypił jednak za dużo i znów trafił do burdelu. Błędne koło ruszyło. Ostateczny cios dosięgną! Privett-Clampe’a podczas gry w polo. Niefortunny upadek z konia zakończył się złamaniem nogi. Noga zrosła się źle i pozostała sztywna. O powrocie do kawalerii nie mogło być mowy. Trzydziestodziewięcioletni Privett-Clampe uświadomił sobie ze zgrozą, że resztę życia spędzi za biurkiem.
Charlotte zorientowała się, że mąż popija. I szczerze ubolewała, że stary kawalerzysta nie znajduje już takiej radości w konnych przejażdżkach. Sądziła jednak, że nie powinna z nim o tym mówić. Miała swoje życie. Prowadziła dom, działała w towarzystwie dobroczynnym, które ratowało stare kawaleryjskie konie przed żałosnym końcem w fabryce kleju i transportowało je na pastwiska w okolicach Rawalpindi. P.-C. widział w tym jedynie tani sentymentalizm. Ich role ustaliły się raz na zawsze niczym czwartkowy wieczorny posiłek, składający się niezmiennie z jagnięciny i puddingu.
Z wybuchem wojny zaświtała w ich sercach nadzieja. Skoro Ojczyzna jest w potrzebie, może kapitanowi uda się uciec zza biurka? W odpowiedzi na list Privett-Clampe’a, oferującego swoje usługi na scenie teatru działań wojennych w Europie, Londyn awansował go i przeniósł do Fatehpuru. Privett-Clampe podarł notatkę z informacją o awansie i napisał znowu. Tym razem poprosił o wysłanie do Palestyny, co ze względu na jej położenie (w połowie drogi do Ojczyzny) było wyjściem kompromisowym. Ku jego żalowi nadeszło pismo z potwierdzeniem awansu i rozkazem bezzwłocznego stawienia się na nowej placówce.
Dla majora Privett-Clampe’a Fatehpur leży na końcu świata. W miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jego personel to grupa młodych mężczyzn z Indian Civil Sendce, jak Flowers. Ich arogancja płynąca z zarozumialstwa i zwyczaj posługiwania się w rozmowie łacińskimi sentencjami sprawia, że major czuje się jeszcze bardziej osamotniony niż przedtem. W nakrochmalonych gorsach i nienagannych surdutach bardziej przypominają mu stado brodzących ptaków niż istoty ludzkie. Gdy leczy porannego kaca, sam widok choćby jednego z nich stojącego w drzwiach z papierami pod pachą wywołuje świerzbienie wskazującego palca. Ze swej strony podwładni majora wyraźnie dają do zrozumienia, że ich kwalifikacje (si parna liceret componere magnis) są o wiele wyższe niż kwalifikacje Starego Morsa, i widzą (pro pudor!) wyraźne oznaki delirium tremens, gdy ich szef z trudem zapala fajkę podczas porannej odprawy.
Nasączony miejscową whisky, Mors zrezygnował z walki z własnymi skłonnościami. Sięgnął dna, pozwalając, by Flowers, którego nie znosił i uważał za najgorszy gatunek zniewieściałego gryzipiórka, przedstawił mu ślicznego chłopca. Clive (tak nazwał go na własny użytek) wprowadził istny zamęt w jego myślach i uczuciach. Major zupełnie nie wie, jak sobie z tym poradzić. Jedno nie ulega wątpliwości. Privett-Clampe ma romantyczny stosunek do chłopca. Tłumaczy sobie, że jego pragnienie jest wolne od chęci wykorzystania. Jedna z niewielu rzeczy, jakie zapamiętał o starożytnych Grekach, to ich wspaniała tradycja miłości między dojrzałym mężczyzną a chłopcem. Własny pijacki mozół jawi mu się teraz w lepszym świetle. Wie już na pewno, że w żyłach młodego człowieka płynie angielska krew, co wzmacnia wolę bycia mentorem, przewodnikiem po pułapkach i niebezpieczeństwach życia.
Niechęć Clive’a do rozmowy wprawia majora w zakłopotanie. Privett-Clampe czułby się lepiej, gdyby chłopiec nie robił wrażenia, że jest tutaj, bo musi. Major wyobraża sobie wspólne wypady w góry. Mógłby nawet nauczyć chłopaka strzelać! Przypuszcza, że większość jego młodych podwładnych z IPS i prawie wszystkie osobistości w pałacu wiedzą, co się dzieje, mimo to widzi potrzebę utrzymywania sprawy w tajemnicy. Z upływem tygodni poczucie winy w majorze wzrasta. Tłumione kolejnymi szklaneczkami whisky przekonanie, że robi coś złego, dręczy go coraz bardziej.
Z nastaniem upałów Privett-Clampe rzadziej każe się Clive’owi odwracać, a częściej czytać na głos. Ku swemu zdumieniu, po latach niemal całkowicie pozbawionych lektury chętnie zwraca się ku słowu pisanemu. Tyle że jego wybór nie ma nic wspólnego z nudnymi i bombastycznymi nonsensami (Tołstoj, pożal się Boże! Czysty bolszewizm!), tak lubianymi przez kumpli z IPS. On zdecydowanie woli „Jorrock’s Jaunts and Jollities”. Dobry rym też jest nie do pogardzenia. Wszystko z wyraźnym metrum i poruszającą treścią. Często każe Clive’owi recytować „Gunga Din” albo „Szarżę lekkiej brygady”, gdy sam czyni pedagogiczną powinność w jego spodniach.