Teraz zbliża się powódź. Ziemię pochłonie woda, ale Amrita – niczym Manu, pierwszy człowiek – będzie unosić się na powierzchni oceanu i ocaleje. W złączonych dłoniach wypełnionych deszczem widzi maleńką rybkę, która wije się i trzepocze. Amrita okaże jej współczucie. To znak. Przybył do niej sam Pan. Choć przemarznięta do kości, Amrita wie, że mała rybka uzbrojona w róg oznacza ocalenie.
Nie przyszli po nią. Wnętrze palankinu, zasłony, poduszki nasiąkają wodą, która spływa ciągłym strumieniem po drewnianej konstrukcji. Amrita nie ma szala, a cienkie sari przylepione do ciała nie daje najmniejszej ochrony. Nie spodziewa się, że przyjdą. Moti Lal jej nienawidzi, chce, żeby umarła. Niby dlaczego miałby jej pomóc? Powinna się ruszyć, ale to i tak wszystko jedno. Powódź jest nieuchronna, a kiedy nadejdzie, poniesie ją, a pozostałych zagarnie.
Z nadejściem czasu podróży Moti Lal zamknął dom, kosztowności spakował do waliz i wyprawił przodem z jednym ze sług. Na ulicy czekały wozy, by powieźć je na stację oddaloną o trzy dni drogi od miasta. Sklepikarze przysiedli obok swoich wag i odpluwając betel do rynsztoka, pokazywali palcem każdą rzecz zamordowanego kaszmirskiego lichwiarza, jego kobierce, jego wagi. Woły machały ogonami, woźnice skrobali się po głowach. Wszystko było gotowe. Tyle że dziewczyna nie chciała jechać.
Moti Lal zbił ją, a ona leżała na ziemi, powtarzając, że się zabije. Moti Lal zbił ją znowu i oświadczył, że wszystko mu jedno, czy Amrita umrze, czy nie, ale dał słowo jej wujowi, że dowiezie ją do Agry, gdzie zostanie wydana za mąż. Amrita odparła, że nie ma wuja w Agrze, a małżeństwo nic dla niej nie znaczy, skoro i tak niedługo umrze. Moti Lal okładał ją, póki nie opadł z sił. Kiedy twarz Amrity opuchła, a jeden z zębów się obluzował, powiedziała, że pojedzie, byle nie koleją. Moti Lal w końcu ustąpił.
Ustąpił i od tygodni przemierza kraj, zlany potem spływającym po łysiejącej czaszce, podczas gdy Amrita leży nieruchomo w swoim zamknięciu i oddaje się wizjom. Każdego dnia, wsuwając stopy w zakurzone klapki, Moti Lal coraz wyraźniej dostrzega absurd tej sytuacji. Jest poważanym człowiekiem, z pozycją i dyplomem, a wędruje niczym żebrak. Każdego dnia, gdy kuca do porannego wypróżnienia, przechodzi mu przez głowę, że ta dziewczyna ma silniejszą wolę niż on. Nie dba o to, czy umrze. Jakby mu urągała. Może więc zasługuje, żeby ją zostawić na pastwę ulewy i chłodu. Jeśli umrze z zimna, taka widać wola Boga. Wtedy Moti Lal wsiądzie do pociągu, odda się lekturze jakiejś broszury, wypije herbatę ze szklanki, wiedząc, że wszystko już za nim. W głowie mu się nie mieści, że ta uparta dziewucha nie raczy nawet zwlec się ze swoich leży i schronić tam, gdzie jest sucho. Jeszcze nie widział, żeby woda lała się z nieba z siłą krwi chlustającej z otwartej rany.
Cały świat staje się przeszłością. Nie ma już nic prócz rwącej spienionej wody spływającej z gór. Wraz z nią nadchodzi przyszłość, niesiona z pniami drzew i czerwonawym błotem zmytym ze zbocza. Woda wali z niewiarygodną prędkością, jakby ponaglana potężną ręką, wdziera się w głąb jałowej ziemi z impetem armii, wypełnia wąskie szczeliny, aż dociera do wąwozu, gdzie klęczy Forrester, usiłując wcisnąć poluzowany kołek namiotu z powrotem w nasiąknięte podłoże. Forrester podnosi wzrok i tuż przed sobą widzi wielką białą ścianę.
– O Boże! – woła, nadając jej imię. W tej samej chwili zagarnia go żywioł.
Palankin rozlatuje się jak dziecięca zabawka. Amrita uśmiecha się, gdy noc eksploduje gwałtownym pędem, potęgą, za którą tęskniła, odkąd sięga pamięcią. Wielbłądy szarpią się i ryczą, ginąc w wodzie jeden po drugim podczas rozpaczliwych prób oswobodzenia się z pęt. Ludzie i ładunki, wciągnięci w odmęty, bezładnie płyną z prądem. Przez moment Moti Lalowi udaje się utrzymać parasol w dłoni. Stoi w spienionej wodzie sztywno wyprostowany, z miną „właśnie zaczyna padać”. Po chwili znika w kipieli. Już tylko parasol kołysze się na powierzchni. Moti Lal czuje, jak woda wypełnia mu płuca. Nachodzi go dokuczliwa myśl o wydatku na nowy parasol. Jeszcze jeden koralik przesunięty na liczydle, jeszcze jedna kolumna zliczonych cyferek, uwieńczona pociągnięciem pióra, i Moti Lal tonie. Cały świat staje się przeszłością.
To powinien być koniec. Ale w kanwie każdego wielkiego wydarzenia znajdzie się niteczka drobnych cudów. Forrester natrafia na jakiś przedmiot. Spieniona woda huczy wokół jego klatki piersiowej, lecz nie sięga głowy, nosa, ust, pozwalając swobodnie oddychać. Kiedy drobne dłonie chwytają go za przeguby i pomagają wydostać się z kipieli, Forrester przestaje rozumieć, co się z nim dzieje. Traci kontakt z rzeczywistością.
Gramoli się na jakąś pochyłość i pada na czworaki, z trudem łapiąc oddech. Powoli dociera do niego, że wokół jest sucho i ciemno. Wstaje. To wylot jaskini. I znowu dotyk palców. Wzdryga się, lecz po chwili, już opanowany, pozwala złapać się za nadgarstek. Nieznana ręka prowadzi go w głąb jaskini. Forrester drugi raz pada na kolana. Nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Próbuje uregulować oddech. Bez skutku. Gdy z ciemności wyłania się ogień, nabiera przekonania, że umarł.
Miejscowa bogini-matka stoi przed nim w świetle ognia nadziemska i dzika. Od stóp do głów umazana błotem. Splątane włosy zasłaniają jej twarz. Jest naga, zupełnie naga. Forrester klęka, czerwienieje i odwraca oczy, porażony widokiem piersi zwieńczonych ciemnymi brodawkami, rzeźbą brzucha, niewielką kępką wijących się włosów łonowych. A wszystko to o wiele bardziej prawdziwe niż dziewczęta zaludniające jego bezsenne noce w górach. Dziewczęta z kartek pocztowych, delikatne jak koronki. Wychylają zza parasolek mlecznobiałe buzie o zaróżowionych policzkach i pytają: mój drogi, nie zechciałbyś przejść się do ogrodu?
Forrester już wie. To zjawa. Zginął w powodzi, a teraz stoi przed nim widmo, jeden z tych bytów przywoływanych podczas seansów spirytystycznych. Tyle że ta bogini wydaje się rzeczywista. Uformowana przez powódź z surowej gliny. Forrester zastanawia się, czy to nie on ją stworzył, nie on nadał jej kształt podczas bezsennych nocy i tułaczki po pustkowiu. Może jest tak, zadumał się, że jeśli czegoś nam bardzo brakuje, potrafimy sprawić, by zaistniało.
Ona zbliża się do niego i zaczyna rozpinać mu koszulę. Forrester czuje palce zmagające się z guzikiem, dotyk mokrych włosów na swoim policzku, wyraźną, intensywną woń kobiety, mułu i olejku do włosów. Przesuwa dłońmi po jej skórze, rzeczywistych skaleczeniach i zadrapaniach od kamieni i gałęzi, i wie już na pewno, że ta zjawa nie jest jego wymysłem. Kobieca postać odgarnia włosy z twarzy i patrzy mu prosto w oczy. W tej samej chwili Forrester pojmuje, że jest całkiem odwrotnie. On jej nie stworzył. To ona stworzyła jego. Nie ma i nigdy nie będzie miał żadnego celu prócz tego, jaki ona mu wyznaczyła.
Gdy trzaskający ogień osusza skórę Forrestera, ona zdejmuje z niego ubranie. Nawet go nie dziwi, że znalazł się w jakimś ciepłym, zasnutym pyłem miejscu z mosiężnymi naczyniami na wodę i stertą chrustu starannie ułożonego pod jedną ze ścian. Na zewnątrz szaleje nawałnica, a w jaskini drobne kobiece dłonie zamykają się na jego członku, po czym ściągają go na ziemię w plątaninie rąk i nóg.
Powódź pochłania wszystko i wszystkich prócz Amrity. Woda osacza ją, obłapia, zdziera z niej sari, miota nią na wszystkie strony niczym ogromny, rozwścieczony pies. Wtem zwalnia uścisk. Amrita wysuwa się z jej objęć. Drży, gdy wiatr owiewa jej nagą skórę. W gasnącym świetle przepływa obok niej strumień ludzi, zwierząt i kosztowności, rzeczy należących do ginącego świata, który odchodzi w niebyt.