Uśmiech i machnięcie.
Przypomina sobie, że ma zadanie do spełnienia. To się więcej nie powtórzy. Nie okaże słabości. W rytm kołysania się howdah sir Wyndham czuje narastające objawy fizycznej słabości. Z każdym ruchem szarego cielska stąpającego w stronę pałacu żołądek podchodzi mu do gardła. Prostuje się, boleśnie świadom ciężaru odznaczeń na piersi.
Ma zadanie do spełnienia. Musi się uśmiechać i machać. Może z boku takie zachowanie wyda. się śmieszne, ale dla brytyjskich interesów w Indiach ma żywotne znaczenie. Już przy wielu stołach sir Wyndham wyjaśniał wagę swojego wystawnego stylu życia, podróży, prezentów, wycieczek, polowań. Żadna z tych rzeczy nie służy jemu osobiście. Jeśli ktoś uzna, że szacunek mu okazywany wynika z jego osobistych zasług czy talentów, będzie w opałach. Zboczy z właściwego kursu. Wpadnie w pułapkę manii wielkości. Na tym stanowisku jest się po prostu odbiciem, magicznym odbiciem wicekróla, który z kolei jest magicznym odbiciem samego władcy Imperium Brytyjskiego.
A z wystawnością trzeba się pogodzić. To wszystko.
Minąwszy miasto, procesja dociera do dziedzińca obok szkaradnego pałacu przypominającego tort weselny. To pierwsza wizyta sir Wyndhama w Fatehpurze, więc widok gigantycznej budowli jeszcze pogarsza mu samopoczucie. Pałac wygląda jak twór chorej wyobraźni zrodzony w malignie. W miarę zbliżania się do niego sir Wyndham mógłby przysiąc, że czuje jego pulsowanie. Powiększony gruczoł. Wielka różowa narośl. Minty też patrzy z ręką przytkniętą do kapelusza, jakby chroniła go przed gwałtownym podmuchem wiatru. Ten jeden jedyny raz w trakcie jazdy mąż i żona wymieniają spojrzenia. Z ich oczu wyziera to samo przerażenie, natychmiast przesłonięte udawaną obojętnością. Stawanie twarzą w twarz z wszelkimi przejawami niekontrolowanego szaleństwa, które trzeba ukrócić, to ich zadanie tu w Indiach.
Na placu, z wszystkich najgorszych rzeczy, czeka na nich następna orkiestra. Wojskowa orkiestra kobziarzy. Odziani w szare bluzy i – czy aby na pewno? ależ tak – różowe kilty, wydobywają z instrumentów chrapliwe i przeraźliwe dźwięki, będące odległym wspomnieniem „Skye Boat Song”. Orkiestra krocząca w procesji zaczyna grać głośniej. Następuje zderzenie obu melodii. Siedzisko sir Wyndhama i lady Aurelii na grzbiecie słonia wyrasta z powodzi irytujących dźwięków niczym szczyt góry. Sir Wyndham jest pewien, że niektórzy muzycy korzystają ze sposobności, by wzbogacić wykonanie o własne pomysły. W powstałym zgiełku dają się słyszeć tryle i radosne rytmy bębnów. Przez chwilę wydaje się, że każdy gra co innego, aż po kilku końcowych zawodzeniach instrumentów dętych orkiestra z procesji milknie. Kobziarze niczym rój rozwścieczonych pszczół przejmują panowanie nad rozprażonym placem i oznajmiają ten fakt zwycięskim buczeniem.
Salwa armatnia. Dwadzieścia jeden wystrzałów na powitanie. Powitanie jego, sir Wyndhama, nie jako Wyndhama Braddocka, lecz jako cień króla. Cień wzdryga się bezwiednie przy każdym wystrzale, usiłując nie dać nic po sobie poznać. Wkrótce pojawia się przeciwwaga dla przykrych wrażeń. Duma, odrobina dumy w sercu, że on, Wyndham, może się równać pod względem liczby salw powitalnych z każdym maharadżą.
Z okna na piętrze Pran przygląda się Braddockom, jak wspomagani przez innych zsiadają ze słonia przy pałacowej Bramie Słoni. Na podwyższeniu oczekuje ich delegacja. W otoczeniu straży przybocznej i służby w dobranych kolorem strojach stoi nabab. Ma na sobie nadzwyczajną niebiesko-białą szatę z oryginalnej szkockiej tkaniny. Jest obwieszony sznurami pereł oraz szarfami i gwiazdami orderów. Na jego białym turbanie pyszni się ogromny krwistoczerwony rubin. Szaty diwana nie ustępują przepychem szatom nababa. Firoz podkreśla własną elegancję połyskliwym garniturem. Obok stoją major i pani Privett-Clampe. On z czerwoną twarzą w białym mundurze służbowym, ona w letniej sukni, sztywno wyprostowana jak jej mąż. Wszyscy ślą gościom wdzięczne uśmiechy.
Kiedy pochylony sir Wyndham gramoli się z howdah, dostrzega buty nababa i diwana. Na górze przepych i ozdoby, na dole zwykłe czarne pantofle.
„Uprawnieni do noszenia munduru wkładają mundur służbowy w kolorze białym. Nieuprawnieni do noszenia munduru wkładają frak. Wszyscy hinduscy mężczyźni bez fraka wkładają buty z lakierowanej skóry”.
Zwykłe czarne buty. W trakcie pląsów dygnitarzy, którzy usiłują zejść po wąskich schodkach z platform na słoniach w kolejności zgodnej z nakazami etykiety, sir Wyndham próbuje wyczytać coś z wyrazu twarzy nababa i diwana. Zrobili to rozmyślnie? Czy tymi butami chcą z niego zakpić? Jaki mieliby cel? Uświadamia sobie, że ktoś zadał mu pytanie. Książę Firoz stara się nawiązać konwersację. Sir Wyndham przeprasza za nieuwagę.
Siedzą na barwnie udekorowanej trybunie, przed którą defilują siły zbrojne Fatehpuru w swoich mundurach jakby wprost z Rurytanii. Różowych. Czemu tyle różowego? Privett-Clampe nachyla się ku niemu i mówi coś obraźliwego o ich defiladowym kroku. Nabab pochyla się ku niemu i wypowiada dumną uwagę o ich mundurach. Sir Wyndhamowi nie daje spokoju myśl o butach. Wreszcie nie wytrzymuje. Odwraca się do siedzącego w tylnym rzędzie Veseya i szepcze mu na ucho:
– Ich buty… Nie uważasz, że coś się za tym kryje?
Niemal natychmiast żałuje tych słów. Na twarzy Veseya pojawia się zakłopotanie, a zaraz potem z trudem skrywane rozbawienie. Ten jego przeklęty studencki dowcip!
– Ich buty, sir?
– E, nieważne.
Defilada dobiega końca. Czas na napoje chłodzące. Sir Wyndham sączy wodę sodową z cytryną i mówi „tak, bardzo” wszystkim, którzy tłoczą się wokół niego. Wyjątkowo gorliwa gromada. Nikt nie pozwala nikomu dojść do słowa. W powietrzu panuje jakaś szczególna atmosfera. Jest w tych konwersacjach coś, co sprawia, że sir Wyndham czuje się nieswojo. Przynajmniej ma z głowy oficjalną część powitania. Teraz nie powinno mu już nic grozić.
Zmierzają ku sali audiencyjnej. Między filarami w obszernym holu wiszą haftowane kotary. Nad marmurową posadzką dmucha lekka bryza, niosąc ochłodę rozgrzanym angielskim policzkom i wywołując uśmiech na spoconych twarzach. Gdy goście zajmują miejsca, do zmęczonych uszu sir Wyndhama dolatują strzępki rozmów.
– Dam panu nazwisko mojego krawca w Londynie – mówi książę Firoz do Vesey.
– To było w Borders – mówi Minty do pani Privett-Clampe. – A może podczas rozgrywek tenisowych w Retreat?
– Nabab-sahib zapoczątkował wiele reform – mówi diwan. Cisza. Mówi pan do mnie? Bardzo przepraszam. (Co za fatalny akcent!)
– Lochinverarie – mówi pani Privett-Clampe. – Jestem pewna, że to było podczas kolacji w Lochinverarie.
– Będę księciu bardzo zobowiązany – mówi Vesey.
– Tak, bardzo – mówi sir Wyndham, sadowiąc się w śmiesznym ludwikowskim fotelu. Starannie naśladuje niedbałą pozę nababa: jedna stopa wsparta o podnóżek, ręce na pozłacanych poręczach. Czuje na sobie spojrzenia pałacowych kobiet stojących gdzieś na galerii. Niewidzialnych kobiet za ażurowymi ścianami z marmuru. Od czasu do czasu widzi na górze jakiś cień, jego ucho łowi ledwo dosłyszalne szepty.
Następuje prezentacja miejscowych dygnitarzy. Minister skarbu, wojskowi i ustawowi członkowie rady królestwa, podskarbi królewski, komisarz do spraw robót publicznych. Sir Wyndham ściska dłonie albo wykonuje powitalne gesty, składając ręce i dotykając nimi czoła. Obok niego nabab ściska, obejmuje, kiwa głową. Za plecami niewidoczni podwładni przestępują z nogi na nogę. Sir, pozwoli pan sobie przedstawić starszego inspektora sanitarnego, szefa policji, nadzorcę więzienia, szefa Departamentu Lasów i Jezior. Hinduscy dżentelmeni w butach z lakierowanej skóry.