Выбрать главу

Po zakończeniu prezentacji ostatniego młodszego urzędnika w Wydziale Handlu Tymczasowo Połączonym z Ministerstwem Ceł Vesey wręcza sir Wyndhamowi telegram.

– Właśnie przyszedł z Simli – szepcze.

Telegram informuje, że podczas wiecu Dyer bez ostrzeżenia otworzył ogień do tłumu. Najnowsze dane mówią o pięciuset ofiarach śmiertelnych. Sir Wyndham starannie składa depeszę i chowa ją do kieszeni.

٭

W gościnności, jak we wszystkim, powinna istnieć równowaga. Nas przyjmują i my przyjmujemy. Po durbarze następuje rytualne pożegnanie i krótka rozłąka przed rewizytą. Sir Wyndham (nie w imieniu własnym, lecz Anglii) będzie podejmował nababa w siedzibie rezydenta. Potem nadejdzie chwila przyjęcia na dwieście osób na trawniku za budynkiem. Wielkie wyzwanie.

Przybycie nababa ma godną oprawę. Poprzedza go tuzin dworzan. Za nim podąża pięćdziesięciu królewskich kawalerzystów. Tym razem w różowych spodniach, niebieskich bluzach i (to nowość) różowych futrzanych czapkach. Na nieliczne angielskie kwiaty, kurczowo trzymające się życia na rabatkach wzdłuż podjazdu, opada czerwonawy kurz, wzbity przez limuzynę nababa. Nielicznych nacjonalistów zbitych w gromadkę przy bramie wjazdowej utrzymują w bezpiecznej odległości czokidarzy w mundurach khaki. Kierowca oddaje honory, otwiera drzwi i stopa w zwyczajnym czarnym bucie dotyka żwiru. Nabab wysiada z auta. Przychodzi czas na schody.

U podnóża schodów stoją dwaj umundurowani adiutanci. Trzaskają obcasami w idealnej synchronii (jak oni to robią?) i eskortują nababa do połowy schodów – dokładnie na jedenasty stopień, gdzie Vesey (nie jako Vesey, lecz przedstawiciel władzy stanu Pendżab) wita go i prowadzi przez pozostałych dziesięć stopni. Nieparzysta liczba schodów była tematem długotrwałej wymiany memorandów. Do rozstrzygnięcia znaczenia terminu „połowa drogi” potrzebne było orzeczenie sądu rozjemczego w Simli, który rozwiał niepokój co do politycznych implikacji nierównego podziału schodów. Na szczycie schodów stoi sir Wyndham, który prowadzi nababa na krótkim odcinku między frontowym portykiem a salonem, gdzie oferuje nababowi orzeźwienie – „Może jeszcze wody sodowej z cytryną?” – i spotyka się z odmową. Tę krótką chwilę dającą możliwość nawiązania bliższego kontaktu (rozmowa, wymiana spojrzeń, zadane półgłosem pytanie: „Co tak naprawdę słychać?”) skutecznie mąci obecność sześciu dworzan. Trzech z nich niesie buławy w kształcie pawich piór, pozostałych trzech ogony jaków, osadzone w gustownych srebrnych rączkach, wszyscy z marsowym czołem, licującym z powagą sytuacji. Sir Wyndham ze stoickim spokojem ignoruje ich obecność i dyplomatycznie chrząka.

– Wasza Wysokość pozwoli za mną.

Idą do ogrodu. Kiedy pojawiają się na werandzie na tyłach rezydencji, zgromadzeni witają ich oklaskami. Nabab i sir Wyndham pozwalają sobie na uśmiech. I machnięcie ręką.

Trzeba zejść do gości. Czekają Hindusi i Anglicy. Angielscy mężczyźni i angielskie kobiety. Hinduskie kobiety? Nie. Wszyscy gawędzą zbici w małe grupki, przypominając gigantyczną kulturę zarodników hodowanych na pożywce regularnie podlewanego trawnika Privett-Clampe’ów. Kelnerzy w białych rękawiczkach krążą między gośćmi ze srebrnymi tacami. Orkiestra usadowiona przy nowym balkonie, architektonicznej innowacji pani Privett-Clampe, gra lekką muzykę klasyczną. Z boku stoi długi stół, uginający się pod ciężarem angielskich i indyjskich potraw, curry, kawałków kurczaka, różnych rodzajów sałatek ryżowych, dań wegetariańskich i niewegetariańskich. Wszystko kompromisowo przyprawione pod kątem rozmaitych upodobań kulinarnych. Charlie pracowała bez wytchnienia. Musiała zapobiec opóźnieniom i podaniu jajek na twardo z widocznymi śladami palców, dopilnować, by do napojów zamiast cukru nie wsypano soli. Wygląda na to, że jej się udało. Dziś obędzie się bez incydentów, a przynajmniej bez incydentów z powodu menu.

Kiedy sir Wyndham i nabab schodzą po schodach do ogrodu, natychmiast wpadają w wir rozmów. Sir Wyndham nie może sobie znaleźć miejsca. Trudno mu znieść bliskość tylu ludzi. Dlaczego wszyscy mówią równocześnie? Na dodatek pilnują jedni drugich! Jest coś niezdrowego w atmosferze Fatehpuru. Łatwo można to stwierdzić, przyglądając się ludziom obecnym na przyjęciu. Tyle kamer! Hałaśliwy Amerykanin co rusz przerywa mu rozmowę i każe się odwrócić albo przybrać jakąś pozę przed kamerą. Traktuje go jak manekin. Fateh-purski książę w idiotycznym żółtym stroju i ciemnych okularach macha mu przed nosem innym aparatem. Europejskiej menażerii też nie brakuje. Piją bez umiaru, a potem wymykają się parami do rezydencji. Obok przechodzi biały chłopiec w nonsensownym w tym miejscu szkolnym mundurku. Skąd się tu, u diabła, wziął?

– Wiem – mówi nabab z łobuzerskim uśmiechem na twarzy – że zastanawia pana bezgłośny tupot małych stopek.

Sir Wyndham nie rozumie aluzji nababa.

– Cisza. Żadnego tupania. Brak wyczekiwanego niecierpliwie syna.

– Ach, tak – odpowiada ciągle zdezorientowany sir Wyndham. Syn? I wtedy przypomina sobie bliższe informacje o Fatehpurze, które zgłębiał wczorajszego wieczoru. Brak syna. Nabab musi jeszcze zostawić po sobie następcę. Tymczasem służby wywiadowcze twierdzą, że władca strzeła ślepymi nabojami.

– Cóż, sir – ciągnie nabab – być może już niedługo usłyszy pan wspaniałą nowinę!

Słowa starszego brata robią piorunujące wrażenie na księciu Firo-zie, który upuszcza kieliszek i rozlewa szampana na swój uroczysty strój. Na twarz nababa wypływa szeroki uśmiech. Opanowuje go nieodparte pragnienie, by wymknąć się z przyjęcia i spróbować swoich sił z jeszcze jedną czy dwiema konkubinami. Od lat nie czuł się tak jak w tej chwili.

– Tak – mówi z roztargnieniem sir Wyndham, któremu Vesey daje jakieś znaki. – Bardzo.

– GGRRRHHAWW! – ryczy nabab.

Wszystkie głowy zwracają się w jego stronę. Sir Wyndhamowi chwilowo brakuje odpowiedzi.

Pran szuka wzrokiem sprawcy hałasu. Krąży ostrożnie między gośćmi, udając, że świetnie się bawi. Nagle serce podchodzi mu do gardła. Ktoś mocno łapie go za ramię. Fotograf.

– No, Rukhsana, do roboty.

Pran nie zdążył nic powiedzieć, odepchnięty na bok przez Dom Miguela De Souzę w towarzystwie jego dwóch czarujących przyjaciółek, których imiona jakoś mu umknęły. Cała trójka przedziera się przez tłum z rewiowymi melodiami na ustach i nerwowym ożywieniem ludzi, którzy od przedwczoraj nie zaznali snu. Idąc w ich ślady, fotograf popycha Prana w kierunku majora Privett-Clampe’a. Zająwszy pozycję, z której roztacza się imponujący widok na bar, major prowadzi rozmowę z Veseyem. Ten przypomina człowieka daremnie szukającego ucieczki.

– Złośliwa Bestia – opowiada major – uwielbia pędzić wprost na pułapkę, a potem robić gwałtowny unik. To jej ulubiony trik. – Ożywienie majora jest wymuszone. Privett-Clampe nie czuje się najlepiej. Od rana nie wypił ani jednego drinka, zaczyna drżeć na całym ciele. Wsparłszy się na Veseyu, zamyka na moment oczy. Kiedy je otwiera, wszędzie widzi różowe i szare robaki.

– Cholernie ciekawe, stary – mówi Vesey klepiąc majora po plecach – ale służba nie drużba. Czekają na mnie, muszę iść.

Privett-Clampe kiwa głową. Jego też oblazły. Całe ciało. Chwiejnym krokiem dociera do baru. Przy czwartym kieliszku szampana robale zaczynają pełzać wolniej.

– Kobieta – zagaduje major gościa w srebrnej marynarce – może łapać świnię na placu, ale do zabicia zwierza w zaroślach trzeba prawdziwego mężczyzny.

– Czarujące – mruczy Jean-Loup.

W rezydencji De Souza i dziewczęta próbują pocieszyć księcia Firoza. Firoz jest przekonany, że wszystkie wysiłki szlag trafił. Rozchmurz się, stary! Weź trochę prochów na poprawę nastroju! Parę nerwowych pociągnięć nosem i w Firozie narasta silniejsze niż kiedykolwiek postanowienie, że nawet jeśli jego przeklęty brat dokonał rzeczy niewyobrażalnej i począł potomka, to dziecko nigdy przenigdy – Bóg mu świadkiem, że nie żartuje – nie zasiądzie na tronie Fatehpuru.