– A może byś się uspokoił? – sugeruje De Souza, zaniepokojony zachowaniem księcia.
Mija ich diwan w pełnym pędzie. Szuka nababa. Kiedy przebiega obok De Souzy, połami szaty wytrąca mu buteleczkę z ręki.
– Ej! Wysypałeś naszą kokę!
Imelda (to Imelda, prawda?) nie jest dziś w nastroju i nie potrafi docenić takich kiepskich kawałów. Zdejmuje but i ciska nim w głowę diwana, znikającego już z pola widzenia. Chybia. Kremowy but na wysokim obcasie przelatuje obok turbanu niedoszłego celu, zatacza widowiskowy łuk nad werandą i ląduje w ogrodzie, trafiając Jean-Loupa w tył głowy. W Jean-Loupie natychmiast odzywa się instynkt ulicznego zabijaki (nie jesteś szybki, już po tobie, nie?). Odwraca się na pięcie w poszukiwaniu napastnika.
Diwan jest zmuszony spytać Charlie Privett-Clampe:
– Widziała pani Jego Wysokość?
– Nie, do jasnej cholery, nie widziałam! – Po tych słowach oddala się szybkim krokiem z posiniałą ze złości twarzą. Choć wyżej postawionym należy się szacunek, choć bez hierarchii społecznej zapanowałby chaos i choć w pewnych sytuacjach udawanie, że się czegoś nie widzi, jest cnotą, są pewne granice i niektórych rzeczy nie można tolerować bez względu na osobę sprawcy.
Na widok szarżującej w jego kierunku pani Privett-Clampe sir Wyndham blednie. Te sytuacje wyczuwa już z odległości pięćdziesięciu kroków. Minty znowu pokazała, co potrafi. Zgniata najświeższy telegram w małą kulkę – telegram donoszący, że według najnowszych szacunków liczba zabitych w Amritsarze sięga ośmiuset, a miejscowa prasa twierdzi, że jest dwukrotnie wyższa – i postanawia zapobiec katastrofie.
– Mogę w czymś pomóc? – pyta przebiegle tonem pełnym dyplomacji i taktu.
Tym zbija Charlie z tropu. I właśnie o to mu chodziło.
– Nie – mówi w końcu Charlie, usiłując nadać swemu głosowi zdecydowane brzmienie. – Widział pan Gusa?
– Rozmawia z Amerykaninem. Tym gościem od filmów. Charlie kiwa głową w roztargnieniu i odchodzi.
– gus? gus!
– Charlie?
– Co ty wyprawiasz?!
– One są wszędzie, Charlie. Wszędzie.
Charlie nie zwraca na to uwagi. gus często gada takie bzdury.
– gus – syczy. – Zamknij się i słuchaj. Chodzi o Braddockową. Zastałam ją w naszej sypialni, jak najbezczelniej w świecie brała sobie jedno z moich ulubionych kaszmirskich pudełeczek. No wiesz, tych z papier mache, które dostaliśmy kiedyś w Gulmarg. Co za bezczelność! Kiedy weszłam, wcale nie wyglądała na przejętą. Nic a nic. Powiedziała tylko: „Jakie śliczne” i wsadziła je do torebki. Nie wiedziałam, co powiedzieć. I tak to wygląda, gus. Co z tym zrobimy? gus?
gus macha rękami.
– Maść – mówi słabym głosem. – Może to by pomogło. Tymczasem w rezydencji stało się coś niezwykłego. Rzadka rzecz.
Jedno z tych spotkań, o których marzy wielu, a które dane są nielicznym. Minty natknęła się na nababa. Oficjalne spotkania to jedno. Człowiek spotykany przy takiej okazji często nie wychodzi poza rolę, jaką gra. Tu i teraz sprawy mają się zupełnie inaczej. Ona zmierza wolnym krokiem w stronę ogrodu, z torebką wypakowaną nowymi zdobyczami. On pędzi przez hol do auta. Choć Minty Braddock nie jest kobietą pierwszej młodości, zwraca uwagę swoją sylwetką. Nabab zauważa długie ramiona, wysokie jasne czoło, niewielkie, ładnie wykrojone usta. Widok nababa wywołuje u Minty lekki wstrząs. Taki srogi młody władca o haczykowatym nosie, ciemnych oczach i z tyloma klejnotami! A ta brosza! Wprost nie można się oprzeć. Kiedy nabab zbliża się do Minty, bierze ją za ręce i wydobywa z siebie niesamowity nieartykułowany dźwięk, ona wie, że zrobi wszystko, czego on zechce.
– GRROAAH! – mruczy nabab w zagięciu jej szyi.
– Och, Wasza Wysokość! – szepcze Minty, na śmierć zapominając o nakazach etykiety. – Och!
– Minty?
Nie, to nieprawda! A jednak. To płaczliwy głos jej męża. Stary poczciwiec stoi za plecami nababa. Zażenowany, przygryza wąsy i udaje, że kaszle, zasłaniając usta ręką zaciśniętą w pięść. Nabab odwraca się i w pierwszym odruchu energicznie potrząsa dłonią sir Wyndhama.
– Doskonale, sir. Naprawdę doskonale.
Sir Wyndham, nawykły do pochwał z przyczyn nie zawsze oczywistych, dziękuje nababowi za życzliwe słowa.
– Zobaczymy się na polowaniu – dodaje, ale mówi już do pleców odchodzącego nababa. Po chwili słychać silnik. Władca Fatehpuru opuszcza przyjęcie w chmurze żwiru wypryskującego spod kół jego auta.
Tego popołudnia w Fatehpurze ogólny poobiedni kac nie zakłóca przygotowań do polowania. Na łóżkach leżą stroje w kolorze khaki oraz tropikalne hełmy. Lufy strzelb są wyczyszczone i naoliwione. Trwa sprawdzanie latarek, nakładanie rozmaitych specyfików przeciw komarom, pieczołowite napełnianie manierek i pojemników na prowiant. Światło dnia będzie towarzyszyć wszystkim jeszcze przez kilka godzin, ale każdy myśli już o nocy, jaką przyjdzie mu spędzić w lesie.
Nie, nie każdy. Niektórym wcale nie idzie tak gładko. Charlie widzi, że gus jest jeszcze bardziej bezradny niż zazwyczaj, nie radzi sobie z najdrobniejszymi rzeczami. W sypialni dla gości sir Wyndham nie potrafi wyciągnąć z Minty ani słowa, nawet po wysypaniu z jej torebki imponujących łupów w postaci puzderek, zapalniczek, papierośnic i ozdób z kości słoniowej. W pałacu nabab zniknął w zakamarkach zenany choć piski, ryk i nerwowy kobiecy śmiech pozwalają rozchichotanym sługom zlokalizować położenie władcy. W ubieralni książę Firoz nie potrafi wybrać między angielską bluzą z paskiem a niemieckim długim płaszczem, podarowanym mu w zeszłym roku przez margrabię Stumpfburga. Niezdecydowanie co do stroju jest u Firoza objawem stresu. Problem zostaje rozwiązany w prosty sposób. Obie rzeczy wylatują przez okno.
Niektórzy myśliwi mają więcej do pakowania niż reszta. Słudzy pana Bircha ostrożnie niosą do jednego z aut skrzynkę będącą kiedyś własnością amerykańskiej armii, oznaczoną czerwonymi napisami OSTROŻNIE! Khwaja-sara filtruje przez muślinową tkaninę jakąś zielonkawą maź. Pran czeka w alkowie, ubrany w nowiutki strój białego łowcy, z wysoko podciągniętymi podkolanówkami i w za dużym kapeluszu, który opada mu na oczy i zmusza do wyginania do tylu szyi, żeby cokolwiek zobaczyć. Pran usiłował powiedzieć fotografowi o paru rzeczach – że chłopak w srebrnej marynarce najwyraźniej chce go zabić i że druga frakcja wydaje się równie zainteresowana zrobieniem majorowi kompromitujących zdjęć. Nikt go nie słucha. Pran macha nerwowo nogami, waląc raz po raz piętą w kamienne siedzisko. On wcale nie cieszy się na to polowanie.
Jean-Loup jest na piętrze w pałacu. Pomaga Imeldzie, De Souzie i szwedzkiej tancerce uporać się z resztką proszku na poprawę nastroju. Prawie wszyscy postarali się o jakiś myśliwski element stroju. Kapelusz. Artystycznie wiązany szal barwy khaki. Każde z nich ma strzelbę. To bardzo ważne. Ta paczka uwielbia broń. Broń i kokę.
O piątej po południu przed pałacem stoi sznur aut. Przy jednym z nich dzieje się coś osobliwego. Wokół krąży paru mężczyzn, którzy zaglądają przez okna do środka. Z rozbitego nosa modnie odzianego myśliwego cieknie krew, a jego wrzeszczącej wniebogłosy towarzyszce ktoś siłą wydziera z ręki broń. Khwaja-sara dyskretnie kieruje kelnera z drinkami na tacy ku konkretnym osobom. Szoferzy otwierają pasażerom tylne drzwi, obiegają auta, zapalają silnik i ruszają, wzbijając kołami tumany kurzu. Pran siedzi ściśnięty obok fotografa w ostatnim aucie kawalkady. Podczas długiej i męczącej jazdy ku lasom Fatehpuru przysypia, gdy jego zacny towarzysz robi mu wykład o honorze księstwa i bajecznej nagrodzie, jaka go czeka za pomoc w przekonaniu tego siostrojebcy Anglika do utrzymania sukcesji nababa.