Kiedy fotograf budzi Prana szarpnięciem za ramię, są zupełnie sami. Reszta konwoju zniknęła. Auto stoi na jakiejś polanie, szofer stoi obok i pali bidi. Otaczają ich strzeliste drzewa wzbijające się w poszarzałe niebo. Słońce musiało zajść zupełnie niedawno. Pran gramoli się z auta i rozprostowuje ścierpnięte nogi, usiłując strząsnąć z siebie długie godziny jazdy w niewygodnej pozycji. Droga przed nimi, która zdążyła już przejść w wąski, poryty bruzdami trakt, zanika zupełnie. Pran usiłuje przebić wzrokiem zieloną ścianę ciemności, gęsty, tętniący życiem świat, znaczony różowymi i czerwonymi plamami kwitnących rododendronów. Wokół pokrytego kurzem auta drzewa rozbrzmiewają głosami ptaków. Śpiewne komunikaty zagłuszają wszystko inne. Przerywa je dopiero nagły trzask i szelest wywołany przez małpę skaczącą z gałęzi na gałąź. Fotograf przygląda się temu z pogardą w oczach. Po chwili zakłada druciane okulary.
– Chodź – mówi.
Pran zauważa chudego, ciemnego wieśniaka, który zza drzew śle im gest powitania. Mężczyzna umieszcza na głowie części wyposażenia aparatu, po czym daje im obu znak, żeby szli za nim. Fotograf zdejmuje strzelbę z ramienia i trzyma ją przed sobą niczym kij. Ma na sobie myśliwski strój z szetlandzkiego tweedu i pasujący do całości tweedowy turban. Dwa bliźniacze pasy z nabojami przewiesił przez pierś na bandycką modłę. Na widok jego zaciętej twarzy Pranowi ciarki chodzą po plecach. Trapi go myśl, czy przypadkiem plan uwiedzenia majora nie był tylko pretekstem, żeby zwabić go tu i zamordować.
Oliwne lampy pomagają im znaleźć drogę wzdłuż wyschniętego potoku. Zarośla tworzą nad ich głowami ażurowy baldachim. Las rozbrzmiewa okrzykami, trelami i gwarem informującym mieszkańców leśnych ostępów o trzech wędrowcach. W pewnej chwili gdzieś przed nimi wyskakuje z ciemności coś wielkiego. Niewyraźny kształt z trzaskiem przemyka między drzewami. Po upływie pół godziny, gdy fotograf zaczyna już sapać i ocierać rękawem pot z czoła, czyste leśne powietrze przynosi zapach gotowanych potraw. Przed nimi otwiera się polana.
Wokół ognia siedzą mężczyźni w przepaskach na biodrach. Przed każdym z nich stoi ogromny stalowy talerz z ryżem i brejowatym dałem. Mają ciemną stwardniałą skórę. Miejscowe plemię. Wśród nich są dwie kobiety. Z ciężkimi ozdobami ze srebra w uszach, na kostkach, przegubach i w nosach przycupnęły na uboczu. Szorują garnki i szepczą między sobą, błyskając zażółconymi białkami oczu. Ich zaciekawione spojrzenia zatrzymują się na nowo przybyłych. Po chwili kobiety zasłaniają twarze końcem sari i wbijają wzrok w ziemię. Fotograf zaczyna wydawać polecenia. Mężczyźni podnoszą się niespiesznie.
Za nimi widać jakieś dwa spore kopce osłonięte gałęziami. Pran obchodzi ognisko i zbliża się ku nim. Wita go donośny chrapliwy głos. Ryk. Przerażony Pran staje twarzą w twarz z parą tygrysów w klatce. Bestie przyglądają mu się leniwie, z językami na wierzchu. Ich wilgotne oczy zdają się ledwo rejestrować jego obecność. W poszukiwaniu wyjaśnienia Pran odwraca się w stronę fotografa. Wszyscy mężczyźni szczerzą zęby w szerokim uśmiechu, jakby zdradzili mu sekret szykowanego kawału.
– Kiedy Angrezi polują – śmieje się fotograf – niektórych spraw lepiej nie zostawiać przypadkowi.
Jeden z tubylców doskakuje do klatki, wkłada rękę między pręty i trąca wielki aksamitny pysk. Uderzony tygrys muska łapą jego rękę z łagodnością kota.
– Nie za bardzo je odurzyłeś? – pyta fotograf. – Będziesz musiał je ciągnąć do stanowisk.
– Nie, sir. Nie. Są wystarczająco przytomne, żeby je ustrzelić. Ci obcy i tak nie zauważą różnicy.
– Racja – mruczy fotograf. Teraz pozostaje jedynie czekać.
Nieco dalej w głębi lasu zasadnicza grupa posila się lekką kolacją. Wokół stoją kosze z pokrywkami. Naczynia do chłodzenia wina. Rozkładane stoliki nakryte białymi obrusami. Książę Firoz wędruje między cudzoziemcami, bardziej cudzoziemski niż jego goście. Nie może usiedzieć w miejscu. Od czasu do czasu rzuca spojrzenie w kierunku pijanego majora, który pałęta się między autami z flaszką w ręce, wstrząsany mimowolnymi drgawkami. Wygląda, jakby… Tak, najwyraźniej mówi sam do siebie. Jean-Loup nie powinien mieć z nim kłopotów. Jeśli po tej głupiej historii z filmem pornograficznym facet go nie zarekomenduje, trzeba będzie wywrzeć na niego presję. Birch przywiózł góry sprzętu i w tej chwili pewnie rozkłada wszystko w jakimś dogodnym punkcie obserwacyjnym. Musi się udać. Chyba że jego przeklęty brat mówi prawdę. Chyba że, Boże uchowaj, udało mu się umieścić porcję swojej niepełnowartościowej spermy w ciele jednej ze swoich kobiet i zapłodnić ją. Firoz uważa, że to nieprawdopodobne. A jednak… Dobrze poinformowane źródła w zenanie złożyły alarmujące doniesienia. Niech to szlag! Teraz żałuje, że nie wybrał innego kapelusza. Ten jest za bardzo hinduski. Niech to szlag!
Diwan też myśli o zdjęciu. Nie ufa fotografowi, któremu trzeba było przypominać, że czeka go praca po ciemku. A jak twoje urządzenie będzie widzieć w ciemnościach? Och, nad tym się nie zastanawiał. Jedno jest pewne. Gdyby ten idiota zrobił dobre zdjęcie za pierwszym razem, wszystkie zabiegi nie byłyby teraz potrzebne. Poza tym major nie wydaje się sobą. Może jest chory? A i nabab sahib zachowuje się bardzo dziwnie. Zaraz po wyjściu z auta przysunął się do lady Braddock i zrobił coś bardzo nieprzyzwoitego. Otarł się o nią. Naturalnie dobre maniery kazały całemu towarzystwu udać, że nic się nie stało, lecz po minie sir Wyndhama widać, że jest zły. Jego uczciwa angielska żona nie powinna pozwolić nababowi pieścić swoich piersi, nawet jeśli ten stoi wyżej w hierarchii.
Słychać sygnał do wymarszu. Towarzystwo sadowi się na słoniach. Czeka ich jeszcze parę mil wędrówki przez dżunglę. Wszystko przebiega gładko, nie licząc błazeństw szwedzkiej tancerki, która życzy sobie, by jej słoń usadził ją na grzbiecie trąbą. Wreszcie zwierzęta ruszają rozkołysanym krokiem jedno za drugim, zanurzone w wysokiej trawie. Nad ich szarymi grzbietami zawisa ciężka atmosfera spisku, celowych przemilczeń, naprędce przeprowadzanych kalkulacji, nerwowego przebierania palcami, dziwacznego przyciągania i odpychania, paranoicznych wyobrażeń. Pod ich wpływem zwierzęta stają się nerwowe i płochliwe. Kornacy dotykają piętami wrażliwych miejsc za uszami swoich podopiecznych i półgłosem dodają im otuchy.
Wysoka trawa przechodzi w las. Towarzystwo zsiada i ostatni odcinek drogi pokonuje na piechotę. Królewski łowczy wyznaczył miejsce, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien zjawić się tygrys. Wiekowy dworzanin z sumiastymi wąsiskami sam kroczy na czele pochodu. Poniżej łagodnego grzbietu wzgórza biegnie wyschłe koryto rzeki. W zakolu jest jeszcze trochę całkiem czystej wody. Właśnie tutaj, mniej więcej półkoliście, rozmieszczono na drzewach drewniane platformy. Obszerne i solidne, wsparte na niższych gałęziach, zaopatrzone są w stołki i miejsca do leżenia.
– Nikt – wykrzykuje nabab pierwsze od paru godzin słowa zrozumiałe dla otoczenia – nie może cierpieć niewygody w gościnie u pana Fatehpuru!
Jego szumną deklarację goście kwitują słabymi oklaskami.
– Niezłe miejsce – zauważa Vesey z afektowanym uśmiechem człowieka, który zastrzelił już jednego czy dwa wielkie koty. Diwan uprzejmie przyznaje mu rację. Sam, niestety, nie znajduje w sobie tyle entuzjazmu dla myśliwskiego aspektu dzisiejszego wieczoru, głównie dlatego, że już wie, co będzie dalej. Około drugiej po północy sir Wyndham ustrzeli dorodnego samca, który w cudowny sposób okaże się o dwa cale dłuższy (od czubka nosa po koniec ogona) od tygrysa zastrzelonego przez jego poprzednika trzy lata temu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, drugi Anglik powali drugie zwierzę. Taka manipulacja przyniesie rozczarowanie niektórym gościom. Gospodarze hołdują jednak przekonaniu, że polityka wymaga pewnych ofiar. Najważniejsze, by sir Wyndham kojarzył Fatehpur z odniesionym sukcesem. Nawet jeśli nie brać pod uwagę względów czysto dyplomatycznych, brak spontaniczności u diwana wydaje się nieunikniony. Ostatniego żyjącego na wolności tygrysa zastrzelono w Fatehpurze w 1898 roku. Od tego czasu rodzina panująca sprowadza swoje tygrysy z Asamu, gdzie mają ich nadmiar.