Trzy cielęta na wątłych nóżkach myśliwi zostawiają spętane przy bajorku. Nacinają im grzbiety nożami na tyle głęboko, by popłynęła krew. Zwierzęta grzebią kopytami w ziemi i ryczą przerażone, jakby wiedziały, że z każdą chwilą las napełnia się ich nęcącym zapachem. Pod komendą królewskiego łowczego goście wykonują skomplikowany taniec. Trwa rozdział miejsc. Zamieszanie wynika częściowo z cudacznej wymowy nazwisk, tłumionej jeszcze zwisającymi wąsiskami łowczego, a częściowo z niechęci niektórych gości do zajęcia przydzielonych im stanowisk. Choćby pani Privett-Clampe i lady Braddock, które z niezrozumiałych powodów nie kwapią się do wspólnego spędzenia nocy na drzewie. Sir Wyndham zostaje czym prędzej odholowany na najlepsze stanowisko w towarzystwie nababa i księcia Firoza. Privett-Clampe, który ledwo widzi drzewa, więc jakże miałby wdrapać się o własnych siłach po sznurowej drabince na swoją platformę, dociera tam przy wydatnej pomocy Veseya i De Souzy. Ten ostatni odprowadza tęsknym spojrzeniem swoje przyjaciółki, którym przypadło bezpieczne stanowisko z samego brzegu. Zanim myśliwi zajęli miejsca, a drabinki zostały wciągnięte, las spowiła ciemność. Teraz pozostało jedynie czekać.
Pran zasnął. Budzi go fotograf, który wygląda, jakby sam ocknął się przed chwilą. Mówi stłumionym, ochrypłym głosem i wygląda na poruszonego.
– Pospiesz się! – szepcze. – Już jesteśmy spóźnieni.
Po ognisku zostały jedynie żarzące się szczapy. Tubylcy zniknęli, tygrysy razem z nimi. Fotograf zbiera swoje rzeczy i obaj puszczają się szalonym pędem między drzewami. Ostre krzewy czepiają się ich ubrań, łapią za kostki niczym żebrzące dzieci. Pran nie rozumie, po co ten pośpiech, nie rozumie, po co gnają przed siebie. Czuje tylko, że całe jego życie streszcza się w tym jednym akcie – w szaleńczej gonitwie przez lepką, oporną ciemność. Ta myśl rodzi w nim śmiech. Pran biegnie, dysząc i chichocząc jednocześnie, z lekkim sercem, beztroski i niefrasobliwy.
Polowanie na tygrysa wymaga ciszy i cierpliwości. Jeśli wiatr nagle zmieni kierunek i wyczekiwana zdobycz chwyci w nozdrza zapach myśliwego, będzie trzymać się z daleka. Ta reguła nie dotyczy jedynie najbardziej wygłodniałych tygrysów-ludojadów. Podobnie najdrobniejszy szmer może zepsuć wszystko. Nie mówiąc o głośnym chichocie czy strzelaniu korków od szampana. Charlie Privett-Clampe, zadowolona z księżycowego blasku zalewającego wyschłe koryto rzeki i miejsce, w którym tkwi potrójna przynęta, nie chce, by jej szansę na ustrzelenie tygrysa zrujnowało hałaśliwe towarzystwo z ostatniej platformy. Co oni tam wyprawiają? Urządzają cocktail party’? Charlie syczy „ciii” jak widz w teatrze, ale kiedy to nie robi na nich żadnego wrażenia, wraca do milczącego rzucania groźnych spojrzeń znad lufy strzelby i sadowi się wygodnie, usiłując ignorować Minty, która zalotnie czesze włosy.
Nie tylko rozbawione towarzystwo na najdalszym drzewie ma kłopoty z zachowaniem ciszy i spokoju. Niektórzy uczestnicy polowania odczuwają przykre dolegliwości. Ich źródło tkwi w jednej z tych podejrzanych lemoniad serwowanych tuż przed odjazdem. Jej dziwaczny smak został im w ustach, stał się wyraźnie metaliczny. Teraz dołącza do niego coraz intensywniejsze uczucie, dla którego jedynym określeniem jest „świadomość żołądka”. Żołądek każdego z nich (organ, którego istnienia właściciel świadom jest sporadycznie) przypomina o sobie, jest ruchliwy, aktywny, niespokojny. W gronie cierpiących znalazł się Vesey. W brzuchu przewala mu się jakaś błotnista maź, która już na platformie przemienia się w bulgoczące bagno. Żadne zaciskanie nóg czy autosugestia z gatunku „umysł panuje nad materią” nie zapobiegną nieuniknionemu. To tylko kwestia czasu.
– Bardzo mi przykro – zwraca się do Privett-Clampe’a – ale muszę zejść na chwilę.
Książę Firoz odczuwa coś podobnego, postanawia jednak, że za nic w świecie nie zostawi brata sam na sam z sir Wyndhamem. Na razie prowadzili banalną rozmowę, ale ryzyko, że pod jego nieobecność Murad poruszy temat sukcesji, jest zbyt wielkie. Mimo to kryzys zbliża się nieuchronnie, a Firoz nie przywykł do cielesnego dyskomfortu. Sięga w głąb siebie w poszukiwaniu pokładów cierpliwości i wytrzymałości, które mogły się ostać mimo lat gonitwy za przyjemnościami. Niestety, ich zasoby okazują się bardzo skromne. Nie pomaga ani ukradkowe puszczanie wiatrów, ani popijanie wody małymi łykami. Książę podciąga kolana do klatki piersiowej i próbuje myśleć o polo, samolotach i innych prawdziwie męskich rozrywkach.
Z minuty na minutę wzmaga się ruch między drzewami. Myśliwych, głównie z frakcji księcia Firoza, wzywa na dół nagły zew natury. Przy każdym poruszeniu w zaroślach reszta przykłada broń do oka, zaskoczona bogactwem toczącego się w dżungli życia. Kucnąwszy w kolczastych krzewach, dokładnie na linii strzału sir Wyndhama, Imelda uświadamia sobie, ile godzin jazdy dzieli ją od najbliższej spłukiwanej toalety, i zaczyna płakać. Sir Wyndham, który w trakcie trzydziestu pięciu lat służby zagranicznej ani razu nie widział kobiety w trakcie wydalania, obserwuje ją przez celownik z mieszaniną odrazy i fascynacji. Minty też robi takie rzeczy. Boże! Za jego plecami wszczyna się ruch. Nabab zrzucił sznurową drabinkę i zaczyna schodzić.
– Wasza Wysokość też? – pyta sir Wyndham.
Nabab nie odpowiada. Niemal natychmiast po jego zniknięciu w ciemnościach książę Firoz, zwinięty dotąd w pozycji embrionalnej, rozprostowuje się z tłumionym westchnieniem i idzie w ślady brata, zostawiając za sobą smrodliwą chmurę. Sir Wyndham zostaje całkiem sam.
Major Privett-Clampe też jest sam. Vesey i De Souza gdzieś zniknęli, a jego spowija aksamitny pełzający mrok. Świat majora wydrążyły w środku robaki, pozostawiając go zawieszonego w przestrzeni niczym tłustą rumianą muchę w pajęczej sieci. Tak widzi teraz splątane gałęzie. Wyglądają zupełnie jak pajęczyna. Zwidów przybywa. Kłębią się przed oczami, rozrastają. Nie sposób ich odegnać. Tylko twarde, uparte wpatrywanie się w jeden punkt przemienia to rozedrgane i wykręcane konwulsjami, upiorne miejsce w typowy układ obiektów w przestrzeni. Ciemność jeszcze pogarsza sytuację. Niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Zewsząd dobiega szelest. Najwyraźniejszy zza drzewa na tyłach platformy. Coś tam jest. I patrzy. Major mocniej ściska strzelbę. Jego myśli biegną ku Four Hundred i Dolinie Śmierci. Jeśli przyjdzie co do czego, nie zawaha się. Ruszy naprzód.
– Czy pani naprawdę musi podśpiewywać? – syczy Charlie do Minty. Miarka się przebrała.
– Raczej tak.
– Jeśli nie zależy pani na upolowaniu tygrysa, mogłaby pani przynajmniej mieć wzgląd na tych, którym zależy.
Minty wzdycha ciężko i przeciągle, co w jej zamyśle ma oznaczać politowanie przemieszane z nudą.
– Och, robi się pani nieznośna. Nic dziwnego, że Augustus tyle pije. Lepiej będzie, jeśli pójdę na spacer.
Charlie nie wierzy własnym uszom.
– Spacer? Jesteśmy w samym sercu dżungli!
– Właśnie. Bardzo romantyczne miejsce. W sam raz na czarującą przechadzkę.
Po tych słowach Minty zrzuca sznurową drabinkę i schodzi. Charlie śledzi jej ruchy na celowniku swojej strzelby, zmagając się z impulsami zgoła nieangielskimi. Ustalony porządek został zakłócony, polowanie zaczyna tracić sens. Charlie czuje się jedyną ostoją porządku w tym miejscu, maleńką wysepką na morzu chaosu, samotną skałą zalewaną gniewnymi falami, na której szczycie łopocze postrzępiony Union Jack.