Fotograf wreszcie zwalnia. Pran słyszy ryk przerażonych cieląt. Dotarli na miejsce. Obaj zerkają zza gęstego listowia w stronę trzech nieszczęsnych zwierząt, które szamoczą się rozpaczliwie na wszystkie strony. Fotograf łapie Prana za kołnierz i wskazuje platformę majora.
– To tam. Idź. Ja ruszę za parę minut. Prana gnębi jedna myśl.
– A co z tygrysami? Już je wypuścili?
– Nie. Jasne, że nie. – Głos fotografa nie brzmi przekonująco. – Przecież nie było żadnych strzałów, prawda?
Trąca Prana otwartą dłonią w głowę i popycha naprzód.
Nadchodzące miesiące przyniosą wiele wersji zdarzeń, które za chwilę nastąpią. Część relacji zostanie podyktowana, część napisana lub zreferowana ustnie przełożonym. Większość z nich będzie różnić się od siebie nawet w kwestiach zasadniczych, lecz biurokratyczna alchemia India Office pogodzi te różnice. W rezultacie powstanie ujednolicona wersja w formie dwustronicowej notatki. Ów dokument, opatrzony ośmioma podpisami (w tym dwóch ministrów) i napisem „Ściśle tajne”, stanie się odtąd dostępny jedynie dla wybrańców, którzy uzyskają stosowne poręczenie ze strony brytyjskiego rządu. Zostanie uznany za oficjalną i ostateczną wersję „Incydentu w Fatehpurze” i nie trzeba chyba dodawać, że rozminie się z prawdą niemal w każdym szczególe. Obecność w lesie uzbrojonych powstańców, polityczny motyw nieudanego zamachu, waleczna i tragiczna w skutkach postawa niektórych brytyjskich oficerów – żadna z tych rzeczy nie odpowiada rzeczywistości. Z wyjątkiem ryku. Wszystkie źródła zgodnie twierdzą, że najpierw było słychać ryk.
Pran słyszy go w trakcie podkradania się pod stanowisko majora. Zastyga w bezruchu. Tygrysy, wypuścili tygrysy, przelatuje mu przez głowę. To jego ostatnia spójna myśl w ciągu nadchodzących minut. Zaraz potem rozbrzmiewają wystrzały, okrzyki, głuche uderzenia, gwałtowny szelest i nagły szum. Z któregoś drzewa wzbija się w górę smuga dymu. Po chwili na niebie eksploduje kula oślepiającego światła.
Z ciemności wyłaniają się osoby dramatu.
Najpierw sam bombardier. Cornwell Birch wie, że gdy w grę wchodzi szantaż, nie ma szansy na drugie ujęcie. W kwestii tak skomplikowanej jak nocne zdjęcia niczego nie można zostawić przypadkowi. Dlatego postanowił zastosować bardzo efektywną, choć radykalną technikę oświetlenia. Wystrzelił rakietę świetlną używaną przez piechotę Wuja Sama na ponurym Froncie Zachodnim. Z pobliskiego drzewa ma doskonały widok na platformę majora Privett-Clampe’a. Niestety, gwiazdy wieczoru tam nie ma. Jest tylko Jean-Loup w pełnej krasie, gotów na zbałamucenie majora – odrobina różu, obcisłe szorty, rozpięta do pasa koszula khaki. Jean-Loup potyka się, zasłaniając oczy przed blaskiem. Z kamerą wspartą o wystającą gałąź Birch klnie na czym świat stoi. Szybko jednak odzyskuje zimną krew (prawdziwie profesjonalne podejście) i kieruje obiektyw ku ziemi.
Na jego oczach rozgrywa się sensacyjna akcja, by użyć hollywoodzkiego terminu. Obiektyw wyłapuje nababa, który wyskakuje z zarośli całkiem nagi, jeśli nie liczyć topi na głowie. Jest nabrzmiały i zalany krwią, choć zdaje się, że to krew Minty, która – również naga – biega wokół niego, kurczowo ściskając trafione ramię. Nigdy już nie będzie wiadomo, czy to nabab był źródłem ryku, ponieważ z zarośli wyskakuje też większy z tygrysów. Szybki ruch kamery i już w obiektywie jest książę Firoz, który piszcząc ze strachu, podciąga powalaną bieliznę i zmyka przed ziejącą bestią. Kilka kuł trafia w ziemię obok księcia. Odpowiada im ogień, który – co bardzo dziwne – zdaje się być skierowany w stronę platform. I wtedy zza drzew wyłania się nieobecna dotąd gwiazda filmowa. Major Privett-Clampe we własnej osobie. Z obłędem w oczach strzela na prawo i lewo niczym Tom Mix osaczony przez Indian. Z platformy na której jest jego żona, sypie się grad kuł. Minty i nabab chronią się przed kolejną serią strzałów. Wygląda na to, że padają one – co chyba zrozumiałe – od strony sir Wyndhama. Ktoś wyje z bólu. Imelda z krzykiem biegnie przed siebie w poszukiwaniu schronienia, zderza się z pniem drzewa i traci przytomność. Ludzi ogarnia panika. I histeria.
Pran przygląda się tej scenie z otwartymi ustami. Za nim fotograf z trudem łapie oddech, potem z niewytłumaczalnego powodu rusza naprzód, być może z nadzieją na zdjęcie. Trafiony zabłąkaną kulą, pada w poszycie. Wygląda teraz jak rozedrgany stos tweedu. Birch posyła w niebo kolejną rakietę świetlną, a przy okazji traci równowagę i (czego będzie żałował do końca życia) spada z drzewa, roztrzaskując kamerę. Ktoś woła lekarza. Inne postacie – hinduskie i europejskie – przemykają między drzewami w mniej lub bardziej zdekompletowanych strojach. Pran patrzy na wszystko z dziwnym uczuciem wyobcowania. To, co się dzieje na jego oczach, nie ma z nim nic wspólnego. Fatehpur najpierw wciągnęło go do swego wnętrza, a teraz wyrzuca z siebie. Jak we śnie Pran cofa się o krok. Żadnej reakcji. Nikt nie zauważy. Nikogo to teraz nie obchodzi. Odwraca się, robi kolejny krok, potem następny. Powoli rusza przed siebie, zanurzając się w las.
Za plecami słyszy jakiś trzask. Obraca się gwałtownie. To major, dziki i widmowy w fosforyzującym blasku, z krwawą raną na głowie, z rękami zaciśniętymi na strzelbie tak mocno, że widać bielejące kostki.
– Mój chłopiec – mówi słabym głosem, z widocznym wysiłkiem.
– Nie jestem pana chłopcem – odpowiada Pran.
Oczy majora rozszerzają się jak pod wpływem zdziwienia. Privett-Clampe opada na kolana, wypuszcza broń z rąk i wolno osuwa się na ziemię.
Pran stoi przez chwilę nad martwym cielskiem z białymi kolanami i wystającym brzuchem, celującym w atramentowe niebo. Potem rusza w dalszą drogę. Nie jest sam. Towarzyszy mu czworo świecących oczu. I szmer gorących oddechów. Tygrysy też straciły cierpliwość. I jak on odchodzą. Cała trójka zmierza wspólnie ku granicy z Indiami Brytyjskimi.
CZĘŚĆ III. BIAŁY CHŁOPIEC
Droga prowadząca do Amritsaru wydaje się Jiwanowi Singhowi bardzo spokojna. Mlaskając językiem, wskazuje ją bratu. Niższy o głowę i młodszy o rok Abhay przytakuje z poważną miną. Droga jest pusta. Dzień upalny. Chłopcy machają nogami, mrużą oczy przed słońcem i raz po raz cmokają. Widać wtedy ich zepsute żółtawe zęby, najbardziej rzucającą się w oczy spuściznę po ojcu. Wóz w tumanach kurzu toczy się naprzód z ładunkiem glinianych garnków, które klekoczą przy każdym wstrząsie i każdej koleinie. Bezimienny bawół rodziny Singhów, unieruchomiony między dwoma dyszlami, macha ogonem, zganiając muchy z kościstego zadu.
Kobiety w wiosce mówią, że garncarz Bishen Singh nie grzeszy rozumem, jedyne, do czego się nadaje, to płodzenie synów. Ma ich sześciu; umarło tylko dwóch. To żadna sztuka płodzić dzieci. Wszyscy synowie Bishena Singha mają po nim tępotę i paskudne zęby. Bishenowi Singhowi naprawdę brak piątej klepki. Tylko on mógł wpaść na pomysł wysłania synów na targ do Amritsaru w takiej sytuacji. I tylko synowie Bishena Singha mogli bez jednego pytania zabrać przypadkowego wędrowca, który teraz drzemie obok nich na wozie.
Wóz toczy się wolno do Amritsaru. Sahib, który sposobem mówienia wcale nie przypomina sahiba, budzi się i zaczyna drapać.
– Daleko jeszcze? – pyta.
– Godzina, sahib – odpowiada Jiwan Singh.
Młody nieznajomy kiwa głową, chwyta palcami przód przepoconej koszuli khaki i potrząsa nią, wietrząc lśniącą od potu pierś. Potem znów zapada w sen. Przespał cały ranek. Gdyby nie spał, dostrzegłby niespokojne twarze wartowników przy moście kolejowym albo gruzy ostatniej mijanej wioski, zbombardowanej w odwecie przez samoloty sahibów. I wyczułby złowrogą ciszę. Od samego rana mały wóz zanurzał się w niej coraz głębiej.