Выбрать главу

Pran przyspiesza kroku. Po tygodniu stanu wyjątkowego w mieście panuje smród. Czuć nadpalone drewno. Stosy psujących się odpadków. Słodkawą woń palonych ciał, gryzący zapach zwęglonych sari z jedwabiu, którymi po starciu na proszek można tamować krwotok. Pran widzi w przelocie złoto i wodę na końcu ulicy. To świątynia na wyspie, oblana wodami jeziora. Zastygły w bezruchu krawiec ze zobojętniała twarzą siedzi przed sklepem. Na wąskiej ulicy mija Prana niewielu ludzi. Idą pieszo, ponieważ generał zarekwirował wszystkie dwukótki i rowery na potrzeby armii.

Za rogiem Pran widzi niecodzienną scenę. Trzej postawni angielscy żołnierze o rumianych twarzach idą krok w krok za sikhijskim robotnikiem czołgającym się po ziemi.

– Ruszaj się, brunatne ścierwo! – wrzeszczy sierżant. Mężczyzna tłumaczy, że tu mieszka, i pyta, czemu nie pozwalają mu normalnie iść. Biały nie wykazuje żadnego zrozumienia dla swojej ofiary.

– Stul pysk i na ziemię! No już!

Ale to jego jedyna droga do domu. Czy musi to robić za każdym razem? Jego żona boi się wyjść na ulicę. Miłosierny Bóg wie, że to nie w porządku. W oknach pojawiają się jakieś twarze. Po chwili znikają. Dwaj młodzi szeregowcy idą z drugiej strony i od czasu do czasu trącają sikha karabinami. Jego biała kurta jest usmarowana nieczystościami. Próbuje ominąć następną kupę łajna, ale sierżant wciska go butem w sam jej środek. Mężczyzna w milczeniu czołga się dalej.

Pran natknął się na kolejną lekcję, tym razem podyktowaną wiarą generała w nietykalność kobiet, której winien strzec każdy mężczyzna. Niestety, nie wszyscy podzielają jego zdanie. Na tej ulicy podczas zamieszek zgwałcono kobietę. Misjonarka panna Sherwood jechała na rowerze (typowa przeklęta misjonarka; starała się „żyć pośród swoich podopiecznych” i patrzcie, do czego ją to doprowadziło), gdy motłoch rzucił się na nią. Generał odwiedził ją w szpitalu Jubilee. Po tej wizycie wezbrała w nim złość. Widział Angielkę, słabą, sponiewieraną Angielkę, owiniętą bandażami niczym mumia, balansującą na granicy życia i śmierci. Chodził tam i z powrotem po szpitalnym korytarzu przesiąkniętym zapachem środków antyseptycznych i łamał sobie głowę nad odpowiednią karą. Przykładną. Współmierną do ogromu winy. W ramach przygotowań do publicznej chłosty polecił ustawić pręgierz na środku ulicy i wydał rozporządzenie, że wszyscy miejscowi, którzy chcą tędy przejść, muszą to zrobić na czworakach. Skoro zachowują się jak zwierzęta, będą traktowani jak zwierzęta. Śmieciarze i nosiwody unikają tego miejsca. Jedynie złapani w potrzask mieszkańcy stawiają czoła żołnierzom. Rynsztoki pełne są śmieci i odchodów parujących w skwarnym słońcu.

– Niech mnie diabli! – woła nagle jeden z żołnierzy. – A ty co tu robisz?

Pran z przerażeniem uświadamia sobie, że mężczyzna mówi do niego. Sierżant i drugi szeregowiec odwracają się w jego stronę równie zaskoczeni, jak ich towarzysz. Zaraz pojmają go i każą czołgać się w nieczystościach jak temu mężczyźnie u ich stóp. Pran nie potrafi wydobyć z siebie ani jednego słowa. Musi uciekać.

– Oszalałeś? – pyta sierżant. – Wracaj na stację albo tam, gdzie cię zakwaterowali. Skąd przyszedłeś?

Pran już rozumie. Biorą go za jednego z nich. Mimo potu, brudnych ubrań nie zmienianych w trakcie pięciodniowej wędrówki, sposobu, w jaki trzyma głowę i ręce, mimo przerażenia na twarzy, wzięli go za swojego.

– Dobrze się czujesz, chłopcze? Gdzie są twoi rodzice?

Pran nie może się odezwać. Mowa go zdradzi. A wtedy wychłostają go przy słupie. Jak to możliwe, że nic nie zauważyli? Czyżby byli ślepi?

– Spójrz na mnie, chłopcze – mówi sierżant. W jego głosie pobrzmiewają łagodne tony, stanowiące dziwny kontrast z ubrudzonym mężczyzną leżącym plackiem u jego stóp. – Wszystko w porządku? Jak się nazywasz?

Pran potrząsa głową bez słowa. Musi coś powiedzieć. Czuje, jak kolor spływa z niego niczym pot. Tak bardzo pragnie, żeby pory jego skóry się zamknęły. Żeby skóra zastygła. Jak biały marmur. Żeby stała się nieprzepuszczalna. Stoi nieruchomo. Najdrobniejszy ruch mógłby go zdradzić. Ale przecież musi się ruszyć. Inaczej zabiorą go z sobą.

Wskazuje palcem w stronę dystryktu dla urzędników i usiłując naśladować intonację Privett-Clampe’a, mówi:

– Idę tam. Wszystko w porządku.

Żołnierze patrzą na niego uważnie. Mężczyzna grzebie w ziemi zrogowaciałymi piętami.

– Wszystko w porządku. Muszę tam. Natychmiast. Zaczyna iść. Sierżant woła za nim:

– Uważaj na siebie!

Pran odwraca się i kiwa głową. Stara się nie biec, dopóki nie zniknie im z oczu za rogiem. Wtedy nic go już nie powstrzymuje. Jego stopy prawie nie dotykają ziemi. Serce wali mu jak młotem. Mieszkańcy Amritsaru patrzą, gdy mknie obok nich z uśmiechem szaleńca na twarzy. Przepełnia go radość. Nie myśli o człowieku na ziemi. Każdy sus oddala go od niego, z każdym kolejnym jardem otwiera się przed nim nowa przestrzeń.

Teraz musi się stąd wydostać. Opuszczając Fatehpur, nie miał konkretnego planu. Nie bardzo wierzył, że mu się uda. Przez pięć dni pokonał szmat drogi. I wreszcie został wessany przez to martwe miasto niczym włos wsysany w odpływ angielskiej porcelanowej wanny. Nie może tu zostać. Zabiją go. Przystaje i pyta jakąś przestraszoną kobietę o drogę na stację kolejową. Kobieta bez słowa wskazuje mu kierunek. Pran biegnie coraz wolniej i wolniej. Labirynt ulic urywa się nagle. Pran widzi wyschłe trawniki Aitchison Park. Za nimi zaczyna się stacja i szeregi urzędniczych bungalowów.

Pran idzie ku białym. Mimo szczęśliwie zakończonego spotkania z żołnierzami, dalszy marsz wymaga od niego wiele odwagi. Zbliżając się do budynku dworca, widzi w oknach worki z piaskiem i angielskich żołnierzy przy stanowisku strzelniczym w samym wejściu. Waha się przez moment. Jak się dostanie do środka? Nie ma wyboru. To jedyny sposób. Nikt go jednak nie zatrzymuje.

Na dworcu kłębi się tłum czekający na ewakuację. Woń potu uderza w nozdrza Prana z siłą pięści. Przestraszeni ludzie tłoczą się na peronach, w poczekalniach, w bufecie, w kasie biletowej. Czarna dziura z materią ściśniętą do granic możliwości. Odór ich ciał, nagle oddzielony od innych odorów Indii, wywiera wstrząsające wrażenie. Jakby wstrętny zapach jednego olejku zabijał aromat innych pachnideł. To zapach Anglików – zachęta dla motłochu, dla potwora do ataku. Większość czekających to kobiety z małymi dziećmi. Koczują tu pewnie od kilku dni. Każda rodzina zaanektowała na swój użytek skrawek podłogi. Niektórzy oddzielili się od sąsiadów prowizorycznymi kotarami z dywanów i pościeli, kierowani instynktem, czysto europejskim instynktem dzielenia świata, porządkowania przestrzeni siatką południków i równoleżników. Każda rodzina ma na własność niewielkie różowe terytorium, zaznaczone na mapie stacji kolejowej w Amritsarze.

Przedstawiają sobą żałosny widok. Dzieci niemrawo pałętają się wokół matek o zaciśniętych ustach i brudnych twarzach, które na pierwszy rzut oka wydają się maskami symbolizującymi klęskę i niepokój, efekt długich godzin i dni spędzonych pod znakiem niedostatku wody, braku higieny i ciągłej obawy przed śmiercią. Ale z bliska widać, że mimo brudu oczy memsahib jaśnieją. Ich położenie je uszlachetnia. Jednoczy z Historią, z ich babkami żyjącymi w czasach rewolty sipajów, z symbolicznym losem Angielek w krajach tropikalnych: cierpieć i trwać na posterunku. Zamieniają się w anioły jakimi chcą je widzieć ich mężowie. Otoczone aureolą świętości. Warte, by przelewać za nie krew.