Выбрать главу

Kobiety budzą w Pranie niemal taki sam strach, jak strzegący ich żołnierze. Jest przecież intruzem, podrzutkiem w gnieździe. Stara się nie zwracać na siebie uwagi, boleśnie świadom, że wokół nie ma ani jednego chłopca w jego wieku. Prawdziwi angielscy chłopcy są daleko stąd, w szkołach z internatem w Ojczyźnie. Niektóre kobiety zaczynają bacznie mu się przyglądać, najwyraźniej usiłując go sobie przypomnieć. Za każdym razem, gdy Pran czuje na sobie czyjś wzrok, zmienia miejsce. Przez dłuższy czas stoi pod obdartym plakatem. ODWIEDZAJCIE BOMBA) – WROTA INDII.

Kiedy wydaje mu się, że ktoś właśnie rusza w jego kierunku, powietrze przecina ostry gwizd. Pran wychodzi na peron i widzi pociąg wtaczający się na stację. Wszczyna się zamęt. Żołnierze rozprostowują kości i zeskakują z wagonu towarowego zamienionego w skład karabinów maszynowych. Żywność i resztę dostawy rozładowują sikhowie, bacznie obserwowani przez swoich angielskich oficerów, gdy tylko znajdą się w bezpośredniej bliskości kobiet i dzieci. W zamieszaniu Pran wślizguje się do wagonu. Wkrótce przed jego oczami przesuwają się pola uprawne. Pociąg zmierza na południe.

CZĘŚĆ IV. BOBBY PIĘKNIŚ

٭

Za wysokimi murami bombajskiego domu przycupnął niewielki dziedziniec, odgrodzony od popołudniowego zgiełku i chaosu Falkland Road. Krząta się po nim jakiś młodzik z miotłą. Macha nią bezładnie, nerwowo broniąc przed tumanami kurzu nowych spodni o europejskim kroju. To nie jest praca dla niego. To zajęcie dla kobiet służących.

Po kilku minutach uznaje zadanie za wykonane. Rzuca miotłę w kąt, prostuje się i zapala papierosa. Trzyma go z gracją, w jednej chwili zmieniając się ze sługi w uczestnika cocktail party. Dla zwiększenia efektu krzyżuje nogi i opiera się niedbale o mur. Urodzony elegancik. I próżniak.

Mur wygląda, jakby miał się za chwilę rozpaść. Niebezpiecznie zapadnięty pośrodku, wyrasta mniej więcej na wysokość oczu dorosłego człowieka i dzieli ciasne podwórko na dwie nierówne części. Spomiędzy cegieł wykrusza się zaprawa. Same cegły poukładano byle jak jedna na drugiej, bez zbytniej troski o efekt końcowy. Żałosny stan muru rzuca się w oczy tym bardziej, że budynki po drugiej stronie są mocne i solidne, choć wołają o świeży tynk.

Kiedy chłopak celebruje kolejne zaciągnięcie się dymem, zza muru niespodziewanie wylania się brodata twarz białego mężczyzny.

– Robert! – wola brodacz. – Co ci mówiłem? Ile razy to ode mnie słyszałeś? Tytoń to narzędzie Szatana, które otwiera mu drogę do naszych serc!

– Tak – odpowiada Robert, z ponurą miną przydeptując papierosa sandałem.

– „Tak” i co dalej?

– Tak, wielebny Macfarlane.

Choć nie łączy ich żadne fizyczne podobieństwo, akcent młodego człowieka jest uderzająco zbieżny z akcentem brodacza, łącznie z afektowaną modulacją głosu, charakterystyczną dla wykształconego mieszkańca nizinnych terenów Szkocji. Wielebny Macfarlane unosi krzaczastą brew, przypominającą małe kosmate zwierzątko, które oddaliło się od stada. Z grymasem na twarzy Robert schyla się, podnosi rozdeptany niedopałek i wsuwa go do kieszeni spodni.

– Bardzo się na tobie zawiodłem – wielebny kontynuuje kazanie, podrygując na czubkach palców po drugiej stronie muru. – Wiem, że nie można oczekiwać od ciebie wzniesienia się ponad pewien poziom. Nic myśl, że nie biorę tego pod uwagę. Ale jesteś inteligentnym chłopcem. Masz wszelkie szansę, by wznieść się ponad ograniczenia, jakimi Bóg w swej mądrości cię obdarzył. Tyle że to wymaga wysiłku. Musisz walczyć, Robercie! Walczyć!

Wielebny Macfarlane mówi coraz głośniej, aż przy wezwaniu do walki jego głos niesie się przez podwórko z siłą wyrobioną przez lata nauczania na ulicy. Donośność głosu przykuwa uwagę kobiety która pojawia się w drzwiach od strony Roberta. Choć jest Europejką, ma na sobie sari. Młodsza od wielebnego, którego stercząca siwa czupryna świadczy o jakichś sześćdziesięciu latach bojów z życiem, upięła jasne włosy w ciasny kok.

– Czandra? – woła.

– Tak, Ambaji? – odkrzykuje Robert.

– Skończyłeś robotę?

– Tak, Ambaji.

– Czy jesteś mu do czegoś potrzebny? Wielebny Macfarlane mruczy:

– Powiedz jej, że tak. Jest nowa dostawa. Chcę wszystko sprawdzić.

– Jestem, Ambaji.

– Nowe czaszki? Bardzo dobrze. Powiedz mu, żeby cię za długo nie trzymał.

Czandra-Robert odwraca twarz w stronę brodacza i ściany.

– Pani mówi…

– Słyszałem – mamrocze wielebny. – A teraz przejdź na drugą stronę i pomóż mi rozpakować rzeczy. Przyjechały aż z Edynburga.

– Nazwę miasta wymawia z naciskiem, jakby chciał podkreślić jego znaczenie i nadzwyczajność.

Młodzik przeciąga pod mur skrzynię do pakowania. Staje na niej i pokonuje przeszkodę. Po drodze zrzuca obluzowaną cegłę. Wielebny zakasuje rękawy jak do ciężkiej pracy i prowadzi Roberta do niskiej sali służącej za kościół. Sprzęty są tu proste i surowe. Naprzeciw ciężkiego stołu i pulpitu stoją rzędy ławek bez oparć. Wzdłuż ścian leżą na pólkach stosy śpiewników. Na drugim końcu sali widać podwójne drzwi, zaryglowane grubą drewnianą belką. Przez dwucalową szparę pod nimi sączą się do środka odgłosy miasta: stukot dwukółek, dzwonki rowerów, wołanie przekupniów. Pomieszczenie jest czyste, lecz demonstracyjnie spartańskie. Jedynym ustępstwem na rzecz wygody jest wentylator u sufitu.

– Masz zwracać się do mojej żony jej właściwym nazwiskiem

– warczy Macfarlane. – Nie chcę słyszeć w twoich ustach tego bełkotu, który sobie przyswoiła.

– Tak, wielebny Macfarlane.

– To pani Macfarlane. I nie pozwól, żeby cię nazywała Czan-coś-tam. Robert. Elspeth i Robert. Bardzo stosowne imiona.

Drobinki kurzu wirują w promieniach słońca, gdy obaj przechodzą przez kościół i pną się wąskimi schodami na górę do pomieszczenia, które służy wielebnemu za sypialnię i laboratorium. Robert zatrzymuje się w drzwiach, podczas gdy Macfarlane sadzi wielkimi krokami po skrzypiącej podłodze i zamaszyście otwiera okiennice. Uliczny gwar wdziera się do środka, a ciemny pokój odsłania chwalebną prostotę.

Wielebny Andrew Macfarlane wierzy, że sprzątanie jest rodzajem pomniejszej modlitwy, służebnej wobec ważniejszych form w rodzaju wiosennych porządków czy gimnastyki. W rezultacie zamieszkuje przestrzeń o idealnych kantach. Setki książek ułożonych w alfabetycznej kolejności na półkach bez śladu kurzu, twarde składane łóżko, zasłane z żołnierską precyzją, podniszczone biurko wolne od niepotrzebnych papierów oraz starannie zamknięte na klucz szafy, pełne niecodziennych przedmiotów badań. Żaden bożek nie hańbi nieskazitelnej bieli ścian, żaden frywolny dywan czy mata nie kalają szlachetnych desek podłogi. Osobista próżność, uwięziona w podróżnym metalowym kufrze wypełnionym ubraniami, dochodzi do głosu dwa razy w miesiącu, ograniczona do maleńkiej powierzchni lusterka używanego w trakcie przycinania brody. Przez resztę czasu lusterko leży odwrócone na umywalce. Gdyby strzyżenie brody odbywało się częściej, wiodłoby do grzechu. U źródeł patriarchalnego wyglądu i niekontrolowanego porostu brody wielebnego leży dyktat religijnej profilaktyki, a nie pobłażanie samemu sobie czy (Boże uchowaj!) estetyczne upodobania. Jak w przypadku pomieszczenia mieszkalnego, nic, co dotyczy człowieka, nie jest wynikiem ślepego trafu czy niedbalstwa.

A jednak w ten duszny świat Wsączyła się odrobina uczucia. Zasada braku wizerunków została złamana. Na biurku stoi kupiona na bazarze mosiężna ramka mieszcząca dwie fotografie. Robert, który często bywa w tym pokoju, znów rzuca spojrzenie w jej kierunku. Dwaj młodzi żołnierze piechoty patrzą bezmyślnie w obiektyw aparatu. Dwie różne pracownie fotograficzne. Dwa różne odcienie sepii. Dwaj nieżyjący synowie. Ich twarze budzą w Robercie nieodmienną fascynację, choć daremnie szukać w nich rysów rodziców. Zastygłe i stanowcze, są grobowcem uczucia, które rządzi życiem tego domostwa. To z ich powodu, Robert wie o tym, Ambaji wzięła go do siebie, a wielebny pozwala mu tu być.