– Miałeś mi pomagać, a nie bujać w obłokach.
Głos Macfarlane’a przywraca go rzeczywistości. Robert pomaga wielebnemu podważyć wieko niedużej skrzyni i odkłada je na bok. Obaj wyjmują rowkowane deseczki oraz kilka małych skórzanych futerałów z kompletem suwmiarek, regulowanych imadeł i ciężkich mosiężnych liniałów, fest też składany ekran na metalowym stojaku, taki jaki Robert widywał podczas projekcji filmów, tyle że czarny.
Macfarlane wyciąga z kieszeni klucz i otwiera jedną z pokaźnych drewnianych szaf. W środku, troskliwie ułożone na półkach, leżą w rzędach ludzkie czaszki. Wielebny patrzy na nie czule.
– Witaj, moja mała Golgoto.
Schyla się i z samego dołu wyciąga ciężką skrzynię z narzędziami.
– Najpierw złożymy siatkę Lampreya. Trzymaj, a ja dokręcę śrubki.
Kiedy wielebny dociska listewki, Robert podnosi wzrok na martwych ludzi. Martwi ludzie patrzą na niego ze swoich miejsc na półkach. Mimo usilnych starań Robert nie może przywyknąć do tej kolekcji. Pomysł stłoczenia ich w tym miejscu napełnia go przerażeniem. Mężczyźni i kobiety, którzy kiedyś chodzili tu i tam, jadali kolację, grali na instrumentach czy prowadzili zażarte dyskusje, sprowadzeni do roli naukowych eksponatów. Kiedy zobaczył to pierwszy raz, omal nie krzyknął. „Śmieszne przesądy – stwierdził wtedy Macfarlane, w zadumie obstukując kostkami palców głowę Roberta. – Całkiem naturalne dla umysłów takich jak twój”. Robert odsunął się wtedy. Ten gest podziałał na niego deprymująco. Miał wrażenie, że w oczach wielebnego jego własna egzystencja, wypełniona chodzeniem, jedzeniem, sporami, jest tymczasowa; że granicę dzielącą go od eksponatów z szafy bardzo łatwo przekroczyć. Teraz pod ostrzałem spojrzeń pustych oczodołów pomaga Macfarlane’owi naciągać jedwabną nić na drewnianą ramę, tworząc siatkę, którą umieszczą na stojaku przed czarnym ekranem.
– Gotowe – mówi Macfarlane z wyraźnym zadowoleniem. – Nareszcie mam wszystko do studiów fotograficznych z prawdziwego zdarzenia. A tobie, młody człowieku, przypadnie w udziale zaszczyt bycia pierwszym obiektem moich badań.
Robert kurczy się pod wpływem tych słów. Asystował już wielebnemu i choć zajęcie nie jest ani trudne, ani przykre, zawsze czuje się wtedy nieswojo. Kilkakrotnie przeprowadzali eksperyment, który Macfarlane nazywa „podążaniem śladami wielkiego Mortona”. Napełniali czaszki drobnym ołowianym śrutem po same brzegi, potem przesypywali go do szklanych zlewek z podziałką. Tym sposobem odkryli, że czaszka kobiety z plemienia Naga ma mniejszą pojemność niż czaszka rolnika z Biharu. Czaszka kajasthy z Gudżaratu mieści więcej niż czaszka biharczyka, a czaszka tybetańskiego pasterza ma większą pojemność niż czaszka kajasthy, rolnika z Biharu, kobiety Naga czy rybaka z Orissy. Wszystkie te odkrycia są, zdaniem wielebnego, dowodem na wielkość wielkiego Mortona, choć rozmiary czaszki Tybetańczyka wydają się go drażnić. Na żadnym z etapów tej pracy pomoc Roberta nie wydawała się konieczna. Jego rola polegała głównie na wysłuchiwaniu teorii wielebnego, czerpanych z bogatego księgozbioru o tematyce antropologicznej, zgromadzonego w ciągu trzydziestu lat pracy misyjnej.
Okazuje się, że dzięki niepodważalnej metodzie kraniometrii można wyjaśnić brytyjską dominację imperialną w świecie. Wyniki pomiarów pojemności czaszek wybranych przedstawicieli indyjskich plemion dają, zdaniem wielebnego Macfarlane’a, podstawy do wniosków natury bardziej ogólnej: że istnieje ścisły związek między rozmiarem mózgu a stopniem rozwoju cywilizacyjnego i racjonalnym myśleniem w różnych częściach świata. Zajmujący dół drabiny mieszkańcy południowej Jawy czy Hotentoci niewiele różnią się od małp człekokształtnych pod względem pojętności (a także budowy twarzy i szczęki). Grupa hindustańska, do której należała większość właścicieli czaszek z kolekcji wielebnego, plasuje się w górnej połowie drabiny. Na szczycie jest Europejczyk, któremu czaszka o pojemności stu cali sześciennych daje o wiele większe możliwości rozwoju mózgu niż pogrążonym w mrokach barbarzyństwa Peruwiańczykom (dziewięćdziesiąt jeden cali sześciennych) czy dzikusom z lasmanii (osiemdziesiąt sześć cali sześciennych). Stąd wzięło się Imperium. Wielebny oczywiście przyznaje, że metoda mierzenia pojemności czaszki jest prymitywna i przestarzała, ale teraz doczekał się przyrządów, które wzniosą jego dociekania na wyższy poziom.
Ustawia Roberta bokiem do siatki, unieruchamia mu szyję i plecy w stalowych kleszczach, to samo robi z jedną wyciągniętą ręką, po czym umieszcza aparat na statywie i robi serię zdjęć. Chłopakowi to nie w smak, więc Macfarlane krzyczy na niego, by przestał się krzywić. Wreszcie Robert się uspokaja. W wizjerze jego marmurowo-biała skóra niemal lśni na tle czarnego perkalowego ekranu. Kształtny nos, wąskie, zacięte usta Roberta wydają się wielebnemu dziwnie czyste rasowo. Jak na takiego mieszańca, niewiarygodnie czyste. Prawdę powiedziawszy, aż za czyste. Prawie europejskie.
– No no, znakomicie – mruczy. – Robercie, twoje skażone pochodzenie jest właściwie niewidoczne.
Wielebny uwalnia Roberta z imadeł i sadza na krześle. Teraz może użyć swoich nowych przyrządów do pomiarów głowy. Kąt twarzowy wynosi dziewięćdziesiąt trzy stopnie, nos jest silnie wysklepiony i wąski, oczy nieznacznie uniesione w kącikach, co zdradza azjatyckie pochodzenie obiektu badań, szczęka przyjemnie cofnięta w przeciwieństwie do wystającej szczęki murzyńskiej czaszki, uwiecznionej na ilustracji w księdze „Rasy ludzkie na Ziemi” Notta i Gliddona. Ten interesujący tom wielebny podaje teraz Robertowi, a sam spisuje wyniki pomiarów. Robert wertuje księgę, patrzy na wizerunki szlachetnej greckiej rzeźby, potem na powykrzywiane, czarne jak sadza twarze ciemnoskórych i czuje – co zresztą często mu się zdarza – osobliwą ulgę z powodu swego podobieństwa do pierwszej, a nie drugiej ilustracji.
Jak niemal większość księgozbioru wielebnego, księga „Rasy ludzkie na Ziemi” jest bardzo stara. Oprawa ze świńskiej skóry popękała i zapleśniała po latach przebywania w klimacie monsunowym. Robert wodzi palcami po wybrzuszeniach na okładce, całkiem rad z obrotu spraw}’. Nadejście siatki Lampreya i przyrządów pomiarowych oznacza, że obsesyjne zamiłowanie wielebnego do mierzenia ludzkiego ciała skieruje się z martwych ku żywym. Kiedyś wiązało się to z nieprzyjemnymi wyprawami do szpitala św. Jerzego i powrotem przez zatłoczone ulice z paczkami owiniętymi w szary papier. Czuł się wtedy jak wampir albo morderca.
Gdy Robert rozmyśla o śmierci, Macfarlane zapisuje uwagę o „niecodziennej świetlistości białej skóry badanego” i zastanawia się, czy przypadkiem piękno i delikatność rysów, ich niezwykła doskonałość nie kwalifikuje Roberta jako jeden z typów przestępczych, wyodrębnionych przez znakomitego Lombrosa. Skłonność do występku u mieszańców jest przecież dobrze udokumentowana w obu Amerykach, a pod osobliwie niedostrzegalnym pochodzeniem Roberta mogą skrywać się wszelkiego rodzaju aspołeczne tendencje. Wskazywałyby na to jego przesadna dbałość o wygląd i upodobanie do tytoniu. A kształt jego nosa (nieco orli) i uszu (wydatne guzki, bardziej widoczne w lewym uchu niż w prawym) to przecież, według włoskiego antropologa, znamiona urodzonego przestępcy. Wielebny zastanawia się przez chwilę, czy nie byłoby mądrze oddalić chłopca, który zjawił się w misji nie wiedzieć skąd. Z drugiej jednak strony mieszka z nimi od ponad roku i przez ten czas nie doszło do żadnych incydentów. Poza tym jest bystry. Chyba nawet bardziej niż Duncan w tym wieku. A już na pewno bystrzejszy od Kennetha.