Anjali podzielała pogląd, że śmierć Amrity była najlepszym rozwiązaniem. To cud, że jej pani przetrwała tak długo. Rodzina nie posiadała się ze szczęścia po narodzinach syna. Jaki duży! Jaki zdrowy! Ale Anjali, patrząc na chłopca, nie mogła zapomnieć o jego prawdziwym pochodzeniu, o dziewczynie z bramińskiego rodu zhańbionej przez bladolicego mężczyznę z fotografii. I potrafiłaby trzymać język za zębami, gdyby tylko dziecko nie okazało się takim potworem.
To stało się jasne już wtedy, gdy Pran Nath był mały. Pluł na innych, kopał, a gdy ktoś ośmielił się go ukarać, wpadał w szał. Dostawał piękne ubrania, które darł na strzępy, i mnóstwo zabawek, które rozbijał w drobny mak. Prezenty miały mu zastępować rozmowy z ojcem, odbywane niezmiernie rzadko i przypominające raczej ostre napomnienia, żywcem wyjęte z księgi porad domowych. „Utrzymuj włosy w czystości, by uniknąć pasożytów”. „Zapamiętaj różne sposoby zaczynania listów”.
Kiedy Pran Nath skończył sześć lat, zatrudniono nauczyciela, pod którego okiem chłopiec miał odebrać moralną, intelektualną i fizyczną edukację, opisaną przez Amara Nath Razdana w artykule Głos w sprawie naprawy hinduskiego systemu wychowania. Nauczyciel opuścił dom po tygodniu z nogą złamaną w kostce. Twierdził, że to jego podopieczny podstawił mu nogę i spowodował upadek ze stromych schodów. Po nim przyszli następni. Żaden z nich nie wytrwał dłużej niż parę miesięcy. Bezpośrednio po kontuzjowanym pedagogu nastał byty wojskowy w stopniu sierżanta, który załamał się, znalazłszy sekretną kolekcję drogich jego sercu listów miłosnych spalonych na popiół. Potem byli: zezowaty Bengalczyk; Sindhi, rozmiłowany w Keatsie i ze skłonnością do alkoholu; paru przerażonych studentów uniwersytetu, a nawet pewien Anglik, który zrezygnował po pierwszej lekcji i oświadczył, że jego noga więcej w tym domu nie postanie.
Anjali przypisywała porażki nauczycieli pochodzeniu chłopca i gotowa była każdemu dowieść swoich racji. Choć początkowo Pran Nath znajdował obrońców, wykruszali się jeden po drugim, zrażeni jego arogancją i niewybrednymi psikusami. Stwierdziwszy, że chłopiec jest całkiem bystry, wkrótce przekonywali się, że używa swego sprytu głównie po to, by niszczyć ich własność albo podrzucać im coraz to nowe paskudztwa, które znajdowali w jedzeniu, we włosach czy w pościeli. Jego talent mimiczny – kolejna potencjalna zaleta – znajdował ujście w okrutnym parodiowaniu chromego czokidara albo sposobu, w jaki syn krawca, chłopiec z zajęczą wargą, je dal. Próbowali wyperswadować mu takie zachowanie, ale przypominało to karmienie małpy solą. W końcu jeden po drugim zgodzili się z Anjali, że Pran Nath to istny dopust boży.
Mimo to ciągle pozostawał jedynym synem. Cokolwiek powiedział czy zrobił, z definicji było doskonałe. Z ojcem zagrzebanym w księgach, bez matki, bez brata czy choćby nagrody pocieszenia w postaci siostry, do której mógłby się zwracać w razie potrzeby, był samotny. Służba zbiorowo zagryzała wargi. Pran Nath nie zwracał uwagi na ich niechęć, głęboko przeświadczony, że jest pępkiem świata. Owo przekonanie wypływało z zachwytów okazywanych przez członków dalszej rodziny, ale po kilku latach nawet oni zaczęli się od niego odwracać. Dumne z Prana Natha ciotki jedna po drugiej umierały albo zaprzestawały odwiedzin. Stryj miał wylew, spowodowany – jak szeptano między sobą – przez Prana Natha, który pewnej nocy imitował pod jego oknem głos jakiegoś dzikiego zwierza.
Kiedy Pran wyciąga rękę w stronę córki Anjali, podstawy jego świata są bardziej nietrwałe, niż mu się wydaje. Wzbierają potężne siły, gotowe w każdej chwili objawić swą moc. Jeśli jego palce dotkną obiektu, ku któremu dążą, bieg rzeczy ulegnie przyspieszeniu. Na razie ta chwila ma w sobie jakiś zastygły wdzięk, pozorny spokój bliski rzeczywistej synchronii, nie wiedzieć czemu przesycony zapachem surowej cebuli.
Pod koniec wojny znakomity adwokat pandit Amar Nath Razdan jest już dumnym autorem dwustu siedemdziesięciu sześciu artykułów opublikowanych w rozmaitych czasopismach, od broszur wydawanych przez Stowarzyszenie Młodych Kaszmirczyków po gazety ogólnokrajowe. Jego zainteresowania są niezmiernie rozległe. W sprawach polityki skłania się ku wyważonemu nacjonalizmowi opartemu na przekonaniu o potrzebie zachowania tożsamości każdej z grup społecznych. Co do religii, przynależy do konserwatywnego skrzydła wspólnoty kaszmirskich panditów, identyfikujących status społeczny z wartościami etycznymi i surowo potępiających wszelkie próby łagodzenia kastowych obostrzeń. W ważnej kwestii dbałości o zdrowie jest zagorzałym i niestrudzonym orędownikiem rygorystycznego przestrzegania zasad higieny osobistej, przekonanym o konieczności jej oficjalnego wspierania rozporządzeniami lokalnych władz, może nawet działalnością inspektorów opłacanych z kasy Ministerstwa Zdrowia. W kwestii etykiety boleje nad zanikiem kanonów dobrego wychowania. Co do języka, jest zdeklarowanym przeciwnikiem zaśmiecania go wulgaryzmami, przekleństwami i slangiem. Literaturę starożytną przedkłada nad dzieła autorów nowożytnych. W malarstwie i sztukach plastycznych kieruje się tymi samymi upodobaniami. Potrawy powinny być, jego zdaniem, niewyszukane i pożywne; należy unikać fanaberii, nowinek kulinarnych i nadmiaru przypraw. W kwestiach stroju głosi zasadę skromności i wystrzegania się krzykliwych wzorów, szczególnie szaleńczych kombinacji kratek i pasków.
Ci, z którymi pandit Razdan dzieli się swoimi opiniami, na ogół słuchają go uprzejmie i uważnie. A jeśli w sądzie widać czasem, jak w trakcie którejś ze słynnych rozwlekłych mów końcowych Razdana jego adwersarzom i niektórym ze słuchaczy głowa raz po raz opada na piersi, a oczy się zamykają, zazwyczaj przypisuje się to panującej spiekocie, ciężkostrawnej diecie czy innej rzeczy nie mającej najmniejszego związku z trwającą przemową.
Wnikliwy obserwator, który przez lata śledził publikacje pandita Razdana, dostrzeże w nich wspólny wątek. Jeszcze łatwiej dostrzec go tym, którzy piorą jego ubrania, zamiatają podłogi czy przygotowują dla niego pożywne posiłki, pamiętając o unikaniu nadmiaru przypraw. Pandit Razdan panicznie boi się wszelkich zanieczyszczeń. To jego wróg numer jeden, przeciwnik, z którym toczy codzienną walkę w różnych dziedzinach życia. Utrzymaniu szczelnej granicy między własną osobą a brudem świata zewnętrznego poświęca większość swego czasu, energii i serca.
W 1918 roku czterdziestoletni pandit Razdan zaczyna dzień według wzorca przestrzeganego od prawie dziesięciu lat. Zanim ostrożnie podniesie się z łóżka, obrzuca pokój bacznym spojrzeniem w poszukiwaniu przeszkód czy niebezpieczeństw, które mogły pojawić się w nocy. Upewniwszy się, że teren jest czysty, wstaje, odmawia krótką modlitwę i kieruje się do ubikacji. Tam spędza w kucki przynajmniej dziesięć minut, wydalając zawartość okrężnicy i badając rezultaty. Jeśli wyniki obserwacji nie budzą niepokoju, Razdan przechodzi do łazienki.
Tam najpierw upewnia się, czy podłoga jest czysta, a szczególnie odpływ w odległym kącie. Sprawdza, czy obok naczyń na wodę albo mebli nie czai się robactwo lub inne stworzenia, po czym staje na niskim drewnianym podeście obok balii i polewa sobie głowę siedmioma lotami wody, a następnymi siedmioma całe ciało. Potem kuca i zawartość jednej loty ostrożnie wylewa na genitalia, pomagając sobie palcami przy fałdach skóry i owłosionych miejscach. W zasięgu jego ręki zawsze leży nowa kostka mydła w papierowym opakowaniu. Razdan zręcznie ją wyłuskuje, potem namydla i spłukuje całe ciało ruchami tak precyzyjnymi i uroczystymi, jak kolejne fazy pogrzebu według ceremoniału wojskowego.